Malezja rozleniwia- zwłaszcza pod względem gotowania.
Kto był – ten wie, czym charakteryzuje się ulica malezyjska: minimum co 50 metrów stoi kramik na kółkach z jedzeniem (kukurydza grillowana, grillowane szaszłyki satay, lody durianowe…), albo sklepik/restauracja. Ceny raczej umiarkowane – no, chyba że stołujesz się w mocno turystycznym miejscu (Wieże Petronas, Chinatown) albo jesz „zachodnie” jedzenie – wtedy oczywiście tanio nie jest.
A na „Zachodzie” – dość nudno. Przynajmniej według Azjatów.
Przy okazji: będąc w Azji można zauważyć, że wyobrażenie Azjatów o kuchni europejskiej jest dość ubogie. Większość moich znajomych wyobraża sobie, że „tam na zachodzie” wszyscy jedzą to samo – czyli burgery, frytki i spaghetti carbonara zalane sztuczną śmietaną. No i sos pieprzowy którym polewa się każde możliwe mięso (nie mam pojęcia skąd im się to wzięło). Z drugiej strony, na hasło: kuchnia azjatycka, większość Europejczyków ma przed oczami stertę ryżu i sajgonki, ewentualnie kurczaka słodko-kwaśnego. Nie ma się co dziwić, że działa to w 2 strony.
Takie tam typowe „zachodnie” jedzenie – fryty, burgery i sos pieprzowy.
Brak jedzenia na ulicy = panika!
Żyjąc i pracując w Kuala Lumpur, przystosowałam się do jedzenia poza domem 2-3 razy dziennie – gotowanie wychodzi drożej niż żywienie się na mieście, zwłaszcza dla jednej osoby. I podróżując, moje malezyjskie nawyki dają o sobie znać. Będąc w Laosie, przeżyłam chwilę strachu, gdy odkryłam że w okolicy mojego hostelu nie ma żadnych – ale to żadnych restauracji! Czułam się bardzo niekomfortowo – najbliższy barek z lokalnym rosołem z kluskami był prawie kilometr od mojej noclegowni! Wtedy właśnie zrozumiałam, jak bardzo przyzwyczaiłam się do dostępnego wszędzie taniego jedzenia…
Gotuję więc tylko na specjalne okazje: zwykle na święta, lub na czyjeś urodziny. Moja kuchnia nie jest zbyt ogromna – składa się z 1 palnika na kuchence elektrycznej i… zlewu. To tyle: żadnych piekarników, sprzętów AGD itp. Logistycznie nie jest łatwo upichcić kolację dla znajomych – po prostu zajmuje to naprawdę dużo czasu.
Ale przy okazji przyjazdu moich przyjaciół do Malezji (Paulina i Staszek – pozdrawiaaam!), stwierdziłam że wreszcie powinnam się zmotywować i poza eksploracją Malezji poprzez degustowanie potraw, dobrze byłoby jeszcze zobaczyć albo samemu sprawdzić, jak się je jeszcze przygotowuje. Okazja trafiła się dość szybko – dzięki startupowi PlateCulture, który odkryłam jakiś czas temu. Formuła jest bardzo prosta: mieszkańcy Kuala Lumpur (i innych miast) którzy lubią gotować, wystawiają na platformie internetowej możliwość przyjścia do ich domu z wizytą – na obiad czy kolację. W menu – najczęściej specjalność domowa, ale zawsze można poprosić o coś dodatkowego. Od razu spodobał mi się koncept „wpadnięcia” do nieznajomych w odwiedziny i długich rozmów w kuchni czy na kanapie w pokoju. Wydawało mi się, że to świetna okazja, żeby poznać historie rodzinne i dowiedzieć się więcej o życiu w Malezji.
W tej chwili do wyboru w Kuala Lumpur są np. lekcje kuchni indyjskiej z różnych rejonów kraju, kolacje afrykańskie, irańskie, swojego czasu była nawet możliwość skosztowania barszczu u mieszkającej w Kuala Lumpur Litwinki.
Wybrałam lekcję gotowania u cioci Ruth – po pierwsze dlatego, że od czasu mojego pobytu w Indiach wciaż ciągnie mnie w klimaty indyjskie, a po drugie – dlatego, że Ruth mieszka zaraz przy dworcu KL Sentral, więc nie musiałam się męczyć z dojazdem.
Parę godzin w kuchni? Żaden problem, z Ruth i moim wyborowym towarzystwem to przyjemność 🙂
Z wizytą u Cioci
Po przekroczeniu progu mieszkania, zostaliśmy posadzeni na kanapie i ugoszczeni bardzo orzeźwiającą miksturą zimnej wody, cytryny, ogórków, imbiru i mięty. Ten „odświeżacz” to ulubiony napój w tym domu – dziennie wypija się tu go kilka dzbanków! Przy okazji poznaliśmy królową domu i jej przemiłą córkę Anitę, które świetnie zajmowały się nami całe popołudnie.
Fartuszkowa ekipa gotowa do boju!
Ciocia Ruth opowiedziała nam nieco o sobie i swojej rodzinie: oryginalnie pochodzą oni z Indii, ze stanu Karnataka. Jest to stan mocno polegający na rybołóstwie, więc sporo dań z tego rejonu to ryby i owoce morza. Rodzina Ruth to chrześcijanie, ale jak sama mówi, tam skąd pochodzi, religie koegzystują i żyje się tam bardzo spokojnie. Razem z mężem przyjechała do Malezji wiele lat temu i widziała już sporo zmian w Kuala Lumpur od tej pory.
Nakrywamy do stołu!
Bardzo spodobała mi się filozofia gotowania w domu u cioci Ruth – wszystko jest świeże i zdrowe, ogranicza się uzycie oleju, nie używa się popularnego w Malezji glutaminianu sodu, i zwraca się ogromną uwagę na ilość wypijanej w ciągu dnia wody.
Ruth gości u siebie ludzi na lekcjach gotowania co tydzień, więc żeby się nie nudzić, za każdym razem zmienia menu – w zależności od tego, co znajdzie akurat na rynku. Podczas naszej wizyty, pod koniec Chińskiego Nowego roku, chińscy handlarze owoców morza mieli przerwę – więc zamiast kupować mrożone krewetki czy rybę, Ruth zmieniła menu na bardziej mięsne. Jak sama mówi, kupuje tylko u swoich ulubionych sklepikarzy, bo wie że może im ufać odnośnie świeżości produktów – i woli zaserwować inne danie niż coś, czego świeżości nie jest pewna.
9 dań w 3 godziny!
Zaczęliśmy gotowanie. Ambitny plan zakładał zrobienie 9 dań w kilka godzin – na początku trudno było mi to sobie wyobrazić! Ale w miarę jak założyliśmy twarzowe fartuszki i zaczęliśmy obserwować ciocię Ruth przy garnkach, okazało się że z obecną w kuchni energią spokojnie wykonamy plan na czas 🙂
Pierwsze danie okazało się zaskakująco proste: Uppu Motte to jaja z ostrym sosem chilli. Podaje się je jako powitalną przekąskę każdemu gościowi odwiedzającemu dom. Niby prosta sprawa, ale mocne przyprawy dodają ciekawego charakteru zwykłym jajkom na twardo.
Bhaji to mieszanka ugotowanych na twardo ziemniaków z marchewką i groszkiem. Dodaje się do tego cebulę, liście curry, ziarna musztardy, chilli i pełen zestaw indyjskich przypraw. Rezultat? Coś a’la pasta warzywna, która może być serwowana na ciepło i na zimno. W domu Ruth często serwuje się to np. jako pastę do kanapek. Sprawdziłam i potwierdzam że równie dobrze smakuje na chlebie jak i jako przekąska!
No i sałatka – objawienie: surowy ogórek i marchewka, posiekane i polane octem, z dodatkiem soli. Po jakiś 15 minutach warzywa zaczynają smakować jak marynowane, ale nie tracą chrupkości. Super!
Tak jak wspominałam, posiłek był raczej mięsny: hitem był kurczak w zielonym sosie curry (green chicken masala) , ale to baranina w sosie curry – z orzechami nerkowca i kokosem rozwaliła mnie na łopatki. Co za smak! Proste curry, ale dodatek kardamonu, cynamonu, chilli i innych magicznych przypraw sprawiły, że smakowało to niebiańsko! I wcale nie jakoś bardzo pikantnie – po prostu było idealnie doprawione. Własnie tego też się nauczyłam od cioci Ruth – że kuchnia indyjska wcale nie musi być ostra!
BaraninaKurczak w zielonym sosie
Do posiłku był zaserwowany ryż i własnoręcznie przez nas smażone wafle papadam, ale też jogurt, który zaserwowany na boku bardzo fajnie podkreślał smak przypraw.
A na deser…
Deser roku! Payasa
Tego nie da się opisać słowami. Jadłam to wcześniej podczas wyprawy do Indii południowych w 2015 roku, ale potem nigdzie nie mogłam tego deseru znaleźć. Przypomina mi wakacje, spokój, palmy dookoła (i nie mówię tu o moich miejskich palmach w KL, ale o tych nad morzem)…
Mała miseczka tego nektaru wystarczy mi za cały posiłek, serio. Albo może 2 miseczki 🙂
Wygląda dziwnie, smakuje przednio! (na górze: płynne masło)
Sago to takie małe kuleczki, które po przegotowaniu nieco rosną i z białych robią się przezroczyste. Po ugotowaniu mają wielkość mniej więcej ziarenka pieprzu. Same z siebie specjalnie nie mają smaku, ale za to mają świetną, miękką konsystencję, która cudownie pasuje do ciepłego mleka kokosowego.
I co? To tyle?
A gdzie tam. Po posiłku siedzieliśmy przy stole jeszcze dobre parę godzin, dzieląc się informacjami o Kuala Lumpur, opowiadając historie i żarty… Po jakimś czasie dołączył także do nas pan domu, który akurat wrócił z pracy – atmosfera zrobiła się przez to jeszcze bardziej domowa. Koty zaczęły wpraszać się wszystkim na kolana, jedzenia nie ubywało, a czas płynął zaskakująco szybko!
Być może z powodu braku rodzinnych spotkań odebrałam to popołudnie bardzo optymistycznie. Ale było cudownie! Bo szczerze mówiąc, mieszkając za granicą w Azji, rzadko jest się zapraszanym na tego typu rodzinne okazje, które w Polsce zdarzają się często. Są tutaj różne wydarzenia – ale zwykle sprowadzają się do imprezy w klubie, lub wspólnego wyjścia na sobotni brunch. Po pewnym czasie zaczęłam więc tęsknić za domową atmosferą spotkań – i wreszcie odnalazłam ją u cioci Ruth.
Na pewno wybiorę się jeszcze na wydarzenia organizowane przez PlateCulture nie raz – jak tylko poczuję, że znów brakuje mi rodzinnego obiadu 🙂
Jeśli macie ochotę odwiedzić Ruth podczas waszego pobytu w KL, tutaj możecie zarezerwować sobie wizytę:
Digital Marketer by profession, published travel book author, avid theatre goer and an amateur Malaysia tour guide in my free time. Find me in one of London's theatres, travelling in Asia or cooking and photographing new recipes in my kitchen. I would try anything once (at least!). My theatre blog: https://westendevenings.co.uk/
Zobacz wszystkie wpisy, których autorem jest Zuzanna Chmielewska
3 myśli w temacie “Kuchnia u ciotki Ruth, czyli najlepsze możliwe lekcje gotowania w Kuala Lumpur”
My również serdecznie pozdrawiamy😃 i polecemy z całego serca kuchnię cioci Ruth. Zaserwowana w Polsce zrobiła furorę!!! Zamiast baraniny zaaerowowaliśmy indyka i było mega smacznie. Tęsknimy za ciepełkiem i smakami KL. Ale niedługo widzimy się w PL.
My również serdecznie pozdrawiamy😃 i polecemy z całego serca kuchnię cioci Ruth. Zaserwowana w Polsce zrobiła furorę!!! Zamiast baraniny zaaerowowaliśmy indyka i było mega smacznie. Tęsknimy za ciepełkiem i smakami KL. Ale niedługo widzimy się w PL.
super, a jaki jest koszt takieo gotowania?:)
Wszystkie ceny s na stronie u ciotki Ruth, ma dostepne chyba kilka opcji.