Miesiąc temu dostałam telefon od Caroline z Niemiec. Jakoś o 11 wieczorem, siedziałam już sobie w pokoju i trochę mi się oczy zamykały. Caroline wykrzyczała tylko „Są tanie bilety do Laosu w marcu, ale musimy je kupić za godzinę, wchodzisz w to?”. Pierwszym pytaniem które pojawiło się w mojej głowie było „A gdzie właściwie jest Laos?”. Po północy miałyśmy już kupione bilety a ja rozglądałam się przy pomocy wujka Google po cyberprzestrzeni, szukając informacji o Vientiane i Luang Prabang, czyli naszych planowanych destynacjach.
Tu mapeczka:
Po miesiącu, dziesiątkach obejrzanych stron w Internecie i lekturze przewodnika Lonely Planet czułam że właściwie nic nie wiem o tym kraju, ale jakimś cudem znajdowałam się już w drodze na lotnisko.
Na lotnisku niespodzianka – pani urzędniczka w okienku imigracyjnym nie chce mnie wypuścić z Malezji twierdząc że jako Polka potrzebuję wizy do Laosu. Próbuję ją przekonać, że nie, na pewno sprawdzałam, i Polacy mogą otrzymać wizę po wjeździe do kraju, na granicy. Pani jednak swoje, nie daje się przekonać. (Caroline, jako obywatelka „oczywistych” Niemiec przeszła przez przystanek imigracyjny bez problemu) Polska, której obywateli nie ma w Malezji aż tak dużo, nie jest tak oczywista, a jeszcze mniej jest Polaków wjeżdżających do Laosu. No cóż. Po 15 minutach czekania, setkach dziwnych spojrzeń w moim kierunku („Może to nielegalna imigrantka!”), zwrócono mi wreszcie paszport i łaskawie pozwolono wejść na pokład.
Po 2,5 godzinach lotu dotarłyśmy do Vientiane. Na lotnisku powitały nas bannery witające nas w „kraju Tysiąca Słoni” oraz „kraju radosnych ludzi”. I faktycznie, panowie celnicy byli bardzo radośni i bardzo serdecznie życzyli nam miłego pobytu i komplementowali blond włosy. Z wizą nie było problemu, po zapłaceniu 40 $ dostaje się wklejkę do paszportu, a za dodatkowego dolara można otrzymać wizę bez wymaganego zdjęcia paszportowego (nieoficjalnie).
Pierwsza chwila radości- kiedy po wizycie w kantorze zostało nam wręczonych całe naręcze banknotów o nominałach 20 000, 50 000 i 100 000 Kip. Prawdziwe poczucie bogactwa 🙂
Lotnisko znajduje się naprawdę niedaleko miasta. Z doświadczenia powiem, że warto wziąć taxi wykupione w punkcie prepaid, nie trzeba się wtedy targować z rikszarzami i nie ma opcji żeby dać się oskubać. A rikszarze w Vientiane i ich nastawienie są słynne (spotkałam się z wieloma przestrogami na ich temat w Internecie i przewodnikach).
W taksówce przykleiłyśmy się do szyb- dosłownie! Po pierwsze dlatego, że za oknem co chwilę pojawiały się przepiękne, złote buddyjskie świątynie. Po drugie- kierowcy w Laosie jeżdżą „po azjatycku” i po prostu trzeba się czegoś przytrzymać podczas jazdy, inaczej może naprawdę człowieka wytrząść.
Wysiadłyśmy w centrum miasta i pierwsze kroki skierowałyśmy do agencji turystycznej, gdzie kupiłyśmy bilety na autobus do Luang Prabang na wieczór. Zaproponowano nam tajemniczy „sleeping bus”. Brzmiało dobrze, więc wzięłyśmy bilety, bagaże porzuciłyśmy w agencji i wyruszyłyśmy na zwiedzanie Vientiane.
Jak na stolicę, to miasto to nie powala wielkością. Mieszka tu zaledwie 200 000 mieszkańców, co i tak daje w sumie najbardziej zaludnione miasto w Laosie. Ciekawa sprawa- samochodów prawie nie ma. Jest trochę rowerów, riksz, ale samochody spotyka się rzadko, przechodzenie przez ulicę jest więc naprawdę komfortowe- bo ulice są po prostu puste! Mam wrażenie że samochody są tu po prostu drogie i jeśli kogoś stać, nie kupuje małego pojazdu, tylko od razu wielkiego jeepa. Ma to też silny związek z legendarną (bardzo słabą) jakością laotańskich dróg. Po stresujących przygodach drogowych w Malezji, Laos wydał nam się rajem na ziemi.
Pierwszą rzeczą która rzuciła mi się w oczy były kable elektryczne pozawieszane na słupach. Pozawieszane i poplątane – trochę jak w Indiach.Wygląda to niepokojąco, ale wszystko jakoś działa. Magia azjatycka, po prostu!
Kolejna charakterystyczna rzecz- wszechobecne świątynie buddyjskie! (Kraj jest oficjalnie Demokratyczną Republiką Ludową – cały czas się dziwiłam, ja to jest, że kraj komunistyczny tak silnie wspiera religię. Ale fakt, gdyby rządzący opowiedzieli się za ateizacją, straciliby całkowicie poparcie i wywołali protesty – 61% ludności w Laosie wyznaje buddyzm, a około 20% animizm.
Nad rzeką znalazłyśmy też świątynię chińską:
Rzeka nazywa się Mekong (jedna z większych w Azji) i miałam nadzieję zobaczyć, hmmm no nie wiem, wielką furę wody? Trochę się zdziwiłam widząc prawie wyschnięte koryto, ale co zrobić – pora sucha…
Do tego park nad rzeką nie miał na swojej powierzchni ani jednego drzewa. Nie do końca rozumiem koncept parku w Laosie – są ścieżki, jest plac zabaw, ale zero cienia bo nie ma drzew. Wieczorem miejsce się zdecydowanie ożywia bo robi się chłodniej a alejki parkowe stają się wielkim targowiskiem zajętych przez stoiska z jedzeniem, chińskimi t-shirtami i zabawkami. Ale w ciągu dnia jest tu po prostu za gorąco.
No i riksze. Jeżdżą po ulicach, trąbią, ale w większości po prostu stoją na poboczach i czekają na klientów. W tym celu panowie rikszarze montują sobie z tyłu hamak i drzemiąc spędzają dzień na relaksie. Sama riksza jest właściwie zmodyfikowanym motorem z naczepką. Z tyłu na dwóch ławkach mieści się od 8 do 12 osób (zależy od wielkości rikszy).
Rikszarze w Vientiane są legendarni – z powodu niewielkiej ilości samochodów i praktycznie braku komunikacji publicznej, mają praktycznie monopol na transport po mieście, windują więc ceny (szczególnie dla turystów) i nawet nie chcą się targować.
Już w Vientiane zauważyłam cechę społeczeństwa Laotańskiego, która jest naprawdę widoczna gołym okiem: kobiety pracują ciężej i dłużej niż mężczyźni. Tak jak w Malezji podział pracy i uczestniczenia płci w życiu publicznym jest w miarę wyrównany, tak w Laosie… W każdej restauracji czy sklepie spotkać można ciężko pracujące kobiety. Sprzedają, gotują, przenoszą ciężkie torby i kosze, pilnują dzieci…. A mężczyźni siedzą pod domem i gapią się w tłum, ewentualnie pracują jako rikszarze i śpią w hamaku przez pół dnia. A tu przykład kobiety pracującej:
W jednej ze świątyni znalazłyśmy wielką flagę Laosu wymalowaną na ścianie, oto ona:
Przy okazji zacytuję za Wikipedią symbolikę owej flagi:
„Kolor czerwony symbolizuje krew rozlaną w walce o niepodległość, niebieski bogactwo kraju. Białe koło natomiast oznacza k
siężyc widziany nad rzeką Mekong oraz jedność kraju pod komunistycznym rządem.”
Idąc dalej uliczkami Vientiane odkryłyśmy mój ulubiony azjatycki produkt uliczny made in Laos: świeżo wyciskane soki owocowe! Pyszne, świeże i tanie: ok 2 zł za kubek. Do wyboru: mango, jabłka, marchewki, arbuz, melon…. Czasem dokładają do soku mleko skondensowane, przez co sok staje się słodkim koktajlem. Całkiem w porządku, ale i tak nic nie przebije świeżego soku z mango – to jest po prostu mistrzostwo świata!
(poniżej ja z sokiem mango, Caroline z bananowym)
Stacja z sokami, czyli 2 panie sprzedawczynie, sokowirówka, świeże owoce i lodówka z kostkami lodu. Tak się tu robi biznes!
A tak się tu chodzi do pracy: koszule i tradycyjne laotańskie sarongi. Przepiękne!
W drodze do Muzeum Narodowego: plakat z komunistycznym przesłaniem do narodu:
A to już muzeum Buddy, wielki dziedziniec ze świątynią po środku. Krużganki kryją w sobie tysiące rzeźb przedstawiających Buddę, od malutkich statuetek po wielkie posągi. Co ciekawe- każdy jest inny, ma inny wyraz twarzy i jest wykonany z innego materiału. Jest to największy w Azji zbiór tego typu. Piękne wydało mi się zwłaszcza to, że nieważne do jakiego stopnia rzeźba jest zniszczona (odłupany nos, ręka, czy nawet cała figurka- pozostawiony został tylko „piedestał” na którym stoi Budda) – wszystkie są traktowane z równym szacunkiem. W pewnym stopniu oddaje to charakter laotańczyków, ich szacunek i przywiązanie do buddyzmu, naprawdę wzruszające.
W jednej z komór przy świątyni stworzono cmentarzysko malutkich stuatuetek – są ich tysiące, jakby złożone do jednego grobu. Sprowadzono je ze zniszczonych z czasie wojny świątyń z Luang Prabang , przez co figurki są jakby świadkiem historii i bólu który został zadany temu krajowi. Mocne.
Kolejna z charakterystycznych Laotańskich rzeczy: osobista kapliczka przed domem/sklepem.
Nadszedł wieczór, więc skierowałyśmy kroki na dworzec autobusowy z którego miałyśmy się dostać naszym „sleeping busem” do Luang Prabang. Z zewnątrz wyglądał naprawdę porządnie- wewnątrz naprawdę były łóżka piętrowe zamiast foteli! A na każdym łóżku poduszka i koc. Czyli komfort. No, prawie… Otóż każde łóżko, dość wąskie, przeznaczone było dla dwóch pasażerów! Tak właśnie, w Laosie jeśli podróżuje się samotnie, trzeba dzielić łóżko z kompletnie nieznaną osobą. Na początku byłyśmy trochę w szoku, ale po przetestowaniu łóżka (przyjemnie miękki materac i działająca klimatyzacja tuż nad głową, do tego darmowa woda mineralna do picia roznoszona przez obsługę), stwierdziłyśmy że nie będzie aż tak źle. Przynajmniej miałyśmy z Caroline jedno wspólne łóżko, a nie dzielone z nieznajomymi.
Koniec dnia pierwszego.
Poniżej dodatkowe widoczki ze spaceru: