Chińskie desery to temat-rzeka. W Malezji są bardzo popularne dzięki sporej (25%) mniejszości chińskiej. Większość knajpek ma w menu przynajmniej 1 deser, ale te chińskie najczęściej można dostać w specjalnych deserowniach-herbaciarniach.
Z początku – przyznaję, miałam z tymi słodkościami problemy. Dlaczego? Właśnie dlatego, że… dla Europejczyka te desery nie mają ze słodkim za wiele wspólnego! Nie uświadczy się tu ciast, tortów i czekolady. Nie i nie! Są za to lokalne orzechy, jagody, gorzkie (!!) zioła w syropie, i ostre zupy z imbirem. Zdarzają się też grzyby w kompocie!Większość z dań je się… na gorąco, ale jest też kilka takich złożonych z „golonego” lodu (pokruszonej, ogromnej bryły lodu).
Smak owych deserów jest drugorzędny – najczęściej najważniejsze jest to, żeby były… zdrowe. Są więc desery zwierające aloes, są takie, które „ochłodzą” nagrzany organizm, takie które cudownie działają na kondycję skóry itp.
A do tego, najczęściej owe desery je się… po kolacji, albo późnym wieczorem, ok. 22-23.
Deser? Tylko bez czekolady!
Zwykle nie zachwycam się za bardzo tego typu słodkościami i zamiast tego wybieram czekoladę. Ale od czasu do czasu, zwłaszcza, gdy spotkam się z informacją o jakimś wybitnie ciekawym daniu, z chęcią testuję nowe smaki.
Tak też było ostatnio, gdy podczas rozmowy z kolegami z pracy przypomniałam sobie o chińskim deserze z tkanką żaby w kompocie. Próbowałam tego raz w życiu, prawie 4 lata temu – nadszedł więc czas na re-wizytę!
Deserownia, która została mi polecona przez kilka osób, znajduje się w Petaling Jaya (pod Kuala Lumpur), otwiera się codziennie wieczorem i jest otwarta do 1 w nocy. Specjalizuje się właśnie w chińskich deserach i przekąskach.
Razem z koleżanką wybrałyśmy się tam o 8 wieczorem i nieopatrznie usiadłyśmy na stolikach na zewnątrz – niestety już po chwili doszedł nas zapach śmieci z pobliskich kubłów. Ale co zrobić – wszystkie inne stoły były zajęte, więc po prostu starałyśmy się zignorować sytuację (nie było łatwo).
Dałyśmy radę zdegustować 3 różne desery, co uważam za osobisty sukces – jedzenia było mnóstwo!
Hasma, czyli deser z żabą

Coś, co mogli wymyśleć chyba tylko Azjaci 🙂 Deser-kompot z lokalnymi orzechami, jagodami jojoba i… tkanką żaby, pobraną z okolicy jajowodów. Hasma, czyli „żabia” część, jest podwójnie gotowana w wodzie z cukrem, aż osiągnie żelową i przezroczystą konsystencję. Sama galaretka w zasadzie nie ma smaku – aromat deseru pochodzi bardziej z syropu, w którym wszystko pływa – jest w nim sporo imbiru i lokalnych ziół. Do środka dodano też kostki lodu, więc w sumie jadło się to z przyjemnością – gdybym nie wiedziała, że galaretka jest pochodzenia żabiego, pomyślałabym, że to po prostu żelatyna.
Hasma podobno działa bardzo dobrze na stan skóry (poprzez kolagen i inne związki pochodzące z galaretki). Uważa się też, że hasma pomaga w leczeniu dróg oddechowych oraz wrzodów żołądka.
Taka mała żabka, a tyle dobroci w deserze! 😀
Tong Yuen – miękkie pierogi z niespodzianką
Pora na coś bardziej konkretnego. W menu znalazłam deser, który zamawia się na sztuki – a właściwie na kulki. To Tong Yuen – miękkie kulki wielkości piłeczki do ping ponga, zrobione z mąki ryżowej. Robiłam takie na festiwal przesilenia jesieni – wtedy te kulki to tradycyjnie danie, które robi i je cała rodzina. Czasem dodaje się do nich barwniki, tak, żeby pasowały do kolorów festiwalu. W środku mogą być puste, albo mieć nadzienie z fasoli albo innych dodatków. Podaje się je w „zupie” z cukrem i imbirem , która nie ma co prawda dużo smaku, ale jest dość ostra – przez dodatek imbiru, który daje kopa w tylną część gardła. Serio!
Te konkretne tong yuen miały w środku… pyszne nadzienie z czarnego sezamu! Ciekawie wyglądało obgryzanie białej jak śnieg kulki, w której środku znajdowało się płynne, czarne nadzienie. Całkiem przyjemny smak!
Mango loh
Na koniec – hit wieczoru, czyli „golone” lody z mango. Jak wygląda proces tworzenia takiego deseru? Bierze się dużą bryłę lodu (w sensie: zamrożonej wody, bez dodatków) i wkłada się to pod ogromny metalowy świder. Świder niszczy lód, tworząc szron. Ten szron nakłada się do miski i oblewa puree z mango, w którym pływają przezroczyste kuleczki sago (coś jak bąbelki z bubble tea, tylko mniejsze). A na bokach kładzie się kawałki owoców. I voila! Deser gotowy. Smakuje tak pysznie jak brzmi!
Są też odmiany loh robone z melonem, słodką fasolką, truskawkami, kiwi… Na mangowe lody na pewno tu jeszcze wrócę, bo trafiły do mojej listy ulubionych deserów w Malezji!
Adres:
KTZ Foods,
22, Jalan SS 2/63, SS 2, Petaling Jaya, Selangor 47300
(otwarte od południa do 1 w nocy, 7 dni w tygodniu)
omg, bałabym się to zjeść ;d
No powiedzmy, że apetyczne 😛
Spróbować bym spróbowała, ale nie wiem czy zjadłabym coś takiego drugi raz 😛
Takie „golone lody” mamy też w Korei 😀
Lody po raz pierwszy jadłam na Tajwanie, a tangyuany, bo w chińskiej transkrypcji tak się te knedelki nazywają, uwielbiam i robić, i jeść! Za to żaby tutaj nigdy nie spotkałam 🙂
to w ogóle dobre jest? ;d
Dobre!