Filipiny! Kraj, który chciałam odwiedzić już od dłuższego czasu, między innymi dlatego, że z Filipin pochodzi jeden z moich najbliższych przyjaciół.
Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, na którą czekałam – Air Asia w promocji „Free Seats” zaoferowała loty do Manili za 250 RM (250 zł) tam i z powrotem z KL. Swoją drogą polecam wam zapisać się do newslettera Air Asia tutaj, żeby dokładnie wiedzieć, kiedy można trafić najlepsze promocje. Warto!
Tak więc po zarezerwowaniu biletów wzięliśmy się za planowanie pobytu. Zdecydowaliśmy się na północ kraju z kilku powodów:
-jest tanio
-jest bezpiecznie
-jest BARDZO mało turystycznie, większość imprezowiczów i „białych” turystów wybiera Cebu, Boracay i Palawan – a my chcieliśmy zobaczyć prawdziwe, nie skomercjalizowane miejsca. Jeśli szukacie resortów nad morzem i wygodnych dojazdów to podana przeze mnie poniżej trasa raczej nie trafi w wasze gusta. Na północy kraju spotkać można sporo lokalnych turystów z Filipin, ale obcokrajowcy raczej rzadko się tam zapuszczają.

Trasa ta jest spokojnie do zrobienia w całości za 1000 zł, wliczając przejazdy, noclegi, jedzenie, ale także wodę do picia w butelkach, pocztówki i piwko od czasu do czasu.
Trasę planował Sil, który pochodzi z Filipin, i ufam mu, że wybrał naprawdę ciekawe miejsca.
Uwaga: poniższa trasa jest zapisem naszej podróży i ceny mogą się nieco różnić, w zależności od pory roku. My podróżowaliśmy w lipcu, czyli w porze deszczowej, mniej turystycznej. Stąd niskie ceny na przykład noclegów.
O trasie:
- obejmuje 7 różnorodnych prowincji
- przeróżne środki transportu: od autobusów klimatyzowanych, przez tricykle, jeepey’e i zdezelowane, wiejskie autobusy bez okien. Doświadczycie wszystkiego!
- zakwaterowanie też różnorodne: od hosteli, przez pokój hotelowy z własną łazienką, po home stay, czyli mieszkanie u lokalnej rodziny goszczącej, ale też hamak z moskitierą pod gołym niebem.
Jak dla mnie – było fantastycznie! Bardzo ciekawie, bo zobaczyliśmy plaże, miasta, dżunglę, wodospady i pola ryżowe, ale też mieliśmy okazję mieszkać u lokalnej rodziny w Pagudpud i poznać ich codzienne życie od podszewki. Bywało ciężko, mniej więcej po 4 dniach mieliśmy wszyscy lekki kryzys związany z codziennym przemieszczaniem się do innej prowincji, brakiem możliwości rozpakowania się z plecaka, wysuszenia porządnie ubrań itp. Ale było warto!
Jak podróżowaliśmy na Filipinach:

Kilka uwag dla podróżujących:
- Zawsze miejcie przy sobie drobne! Przydadzą się do zapłaty za tricykl czy jeepney. Najlepiej rozmieńcie pieniądze na drobne już na lotnisku.
- Filipiny są tanie! To fakt, ale dodatkowo w większości miejsc należy się targować.
- Jedzenie jest słodkie. Zawsze. Desery, napoje, ale też mięso czy spaghetti jest w większości posypane cukrem albo przygotowane w słodkiej marynacie. Jeśli nie przepadacie za cukrem, zawsze zapytajcie, na ile słodkie jest dane danie i poproście o bardziej słone.
- Angielski na Filipinach jest powszechny i dogadać się można wszędzie. Podczas całego pobytu może 2 razy natknęliśmy się na problem z dogadaniem się po angielsku, ale nawet w takiej sytuacji wystarczy poprosić przechodniów o pomoc w tłumaczeniu. Filipńczycy są przemiłymi ludźmi i zwykle są bardzo otwarci na pomoc turystom.
- Weźcie ze sobą plecak lub torbę, z walizką ciężko zmieścić się do jakże przydatnego na prowincji tricykla.

Poniżej moje krótkie podsumowanie każdego dnia. Na samym dole notki znajdziecie link do ściągnięcia arkusza z budżetem i planem z Excelu.
Dzień 1:
Lądowanie w Manili, zwiedzanie Makati, czyli biznesowej dzielnicy miasta. Mieliśmy akurat wizytę w naszym lokalnym oddziale firmy, więc możecie pominąć tą część planu. Ale zdecydowanie polecam wizytę w kultowym filipińskim fast foodzie – Jollibee, który słynie ze… spaghetti! Super niskie ceny, niezdrowo, ale mega smacznie! Jollibee znajdziecie wszędzie na Filipinach, nawet w mniejszych miastach na prowincji. Czasem ratuje życie jeśli akurat w okolicy oprócz grillowanych świńskich wnętrzności na patyku nie ma nic innego do jedzenia. Wieczorem zakwaterowanie w hotelu w Chinatown (V Hotel: dobre ceny, dobra lokalizacja do zwiedzania starówki i darmowe śniadanie). Po kolacji degustacja lokalnego piwa San Miguel (2 zł za butelkę! Po Malezji to nieprzyzwoicie tania cena!), bardzo OK.





Dzień 2
Zwiedzanie Manili: starej dzielnicy zwanej Intramuros, dosłownie otoczonej murem. To część miasta zbudowana jeszcze przez Hiszpanów, więc spotkacie tu wiele kościołów w europejskim stylu, ogrodów, ale też miejsce tortur w stylu inkwizycji. Jedzeniowo – koniecznie spróbujcie halo halo, tradycyjnego filipińskiego deseru. Jak dla mnie – najgenialniejszy lokalny wynalazek! Mieszanka kruszonego lodu, mleczka kokosowego, galaretek, słodkiego kokosa, puddingu karmelowego i kto wie, czego jeszcze… A zwieńczone jest to wszystko fioletową kulką lodów o smaku słodkiego ziemniaka. Cudo! Do dostania: wszędzie, w każdej nawet podrzędnej knajpie, ale najlepiej wybrać się do miejsca serwującego desery, żeby dostać ciekawszą wersję tego delikatesu.



Dzień 3:
Laogag. Surfujemy po wydmach! Naprawdę polecam sand surfing: coś jak snowboarding, tylko na piasku! Dość droga impreza, w pakiecie „tylko” godzina zabawy, ale zapewniam, że godzina wystarczy, żeby się mocno zmęczyć. Do tego dojazd na wydmy jest na pace jeepa z napędem na4 koła, więc zabawa podczas skoków samochodu na wydmach jest przednia. Uwaga na obtarcia i urazy – ja po którymś upadku zwichnęłam sobie kolano i wylądowałam w szpitalu na konsultacji. Na Filipinach BHP jest raczej mało znane w europejskim standardzie, więc nie dostaniecie żadnych ochraniaczy ani kasku na głowę. Uważajcie na siebie.
Dzień 4:
Pagudpud. Pobyt u rodziny w ramach programu „Homestay”. Parę lat temu rząd Filipin zaczął promować turystykę lokalną i wsparcie lokalnych rodzin w nadmorskich miejscowościach. Każdy, kto ma wolny pokój czy dwa, może zaaplikować do programu. Po sprawdzeniu warunków w mieszkaniu, rodziny spełniające standardy otrzymują licencję na przyjmowanie turystów. Cena jest stała 250 peso- czyli 20 zł- za noc za osobę (bez śniadania) za pokój bez klimatyzacji, z klimą trochę drożej. Każdy może skorzystać z programu, wystarczy poprosić kierowcę tricykla żeby zabrał was w „Homestay area”. Każdy domek ma tablicę informującą o wolnych pokojach, musi też być wyeksponowana licencja. Większość domków znajduje się praktycznie przy plaży.
Serdecznie polecam Allen’s Homestay (adres w skoroszycie Excel poniżej), gdzie się zatrzymaliśmy – przmiłe starsze małżeństwo wynajmuje pokoje swoich dorosłych córek, które wyjechały do pracy w innym mieście. Raczej słabo mówią po angielsku, ale spokojnie można się zrozumieć nawet bez znajomości języka tegalog. Do tego są bardzo mili i serdeczni, pozwalają korzystać z kuchni i pomagają w załatwieniu tricykla na wycieczkę po mieście.
Apropo wycieczek: najlepiej wykupić całodniowe zwiedzanie Pagudpud i okolic tricyklem, zapakuje się do niego max. 4 osoby. Zwiedzanie przepięknej plaży Blue Lagoon z piękną ciepłą, przejrzystą wodą, wycieczka do wodospadów w dżungli (ok 1 godzina marszu w 1 stronę), piękne widoki na pola ryżowe. Po drodze zatrzymajcie się na wodę z kokosa – jeden kokos kosztuje tu mniej niż złotówkę! Stoiska znajdziecie przy większości dróg, wystarczy poprosić kierowcę żeby się na chwilę zatrzymał.










Dzień 5:
Vigan. Piękne stare hiszpańskie miasto, słynące z końskich zaprzęgów i pysznych empanadas – pierogów smażonych w głębokim tłuszczu. Najlepsze miejsce na empanadas to główny rynek, znajdziecie tam skupisko stoisk w których smażone są na świeżo i podawane jeszcze gorące. Zamoczcie je w sosie z octu podawanym do każdej porcji – dzięki temu smak jest jeszcze wyraźniejszy! Przejedźcie się calesą (bryczką konną) i konieczcie wybierzcie się do lokalnego zoo, które założył gubernator prowincji. Wszystko jest tu darmowe, nie ma biletów, a uśmiechnięta twarz gubernatora, nadrukowana dosłownie wszędzie, będzie wam się śnić po nocach. To najdziwniejsze zoo w jakim kiedykolwiek byłam, a właściwie jakby prywatne hobby gubernatora, który uwielbia tropikalne zwierzęta i sprowadza je sobie dla własnej przyjemności. I nikt się tu nie przejmuje, że np. drzwi do zagrody jeleni są niedomknięte i jelenie wychodzą na zewnątrz i chodzą za zwiedzającymi, a przy samym wejściu chodzi sobie wielki struś – raczej nie podchodźcie za blisko, bo was dziabnie. Ale jako zoo – to naprawdę surrealistyczne doznanie!








Dzień 6:
Baguio. Ulubione wakacyjne miejsce Filipińczyków – to jedno z najchłodniejszych miejsc w całym kraju! Położone na wzgórzach, często pokryte chmurami, więc temperatura w ciągu dnia to ok. 15-20 stopni, a w nocy spada jeszcze niżej. Swetry i długie spodnie są nieodzowne! Z rzeczy najważniejszych:
- wizyta na farmie truskawek, można też samemu wyzbierać własną kobiałkę
- najlepsze jedzonko: restauracja „Good Taste”. Wygląda to jak stołówka, ceny są stołówkowe, ale jedzenie – niebo w gębie! Szczególnie polecam placek z owocami – 1.5 zł za kawałek! (20 peso). Za cały posiłek (wielki!) nie wydacie więcej niż 15 zł za osobę.
- Mines View, czyli punkt widokowy na szczycie wzgórza – jak nazwa wskazuje, dookoła znajdują się same świerki. Ładny widok, ale najczęściej widok jest mocno zasłonięty chmurami.
- sklep charytatywny Good Sheperd Convent, zaraz obok Mines View. Jeśli chcecie kupić pamiątki, zróbcie to tutaj. Sprzedają tu ciasteczka, słodycze i słynny dżem Ube – ze słodkich ziemniaków. Całkowity zysk ze sprzedaży produków idzie na edukację dzieci z biednych rodzin. Na ścianach wiszą dziesiątki zdjęć uśmiechniętych absolwentów, których studia zostały sfinansowane dzięki temu małemu sklepikowi.
Uwaga: polecany przeze mnie hotel jest tani i ma dobrą lokalizację, ale to dawne seminarium, w którym za dużo od czasów poprzedniej funkcji nie zostało zmienione. Nie spodziewajcie się wygód, ale spodziewajcie się wszechobecnych krzyży na ścianie i biblii na stoliku nocnym. Kupcie sobie herbatę i poproście o wrzątek w hotelu – wieczorem bywa chłodno.








Dzień 7:
La Union. Mekka surferów. Piękne wulkaniczne plaże z tzw. czarnym piaskiem (który jest ciemny, ale nie czarny) i wielkie fale które umożliwiają konkretny surfing. Przez cały dzień jest tu pełno dzieciaków i zawodowców, próbujących swoich sił na coraz to większych falach. Wynajęcie deski z przewodnikiem można załatwić w hostelu.
Apropo hostelu: mega polecam Circle Hostel. Typowe backpackerskie miejsce, śpi się w hamaku, albo na piętrowym łóżku, a większość dnia spędza się w mega przyjemnym „wspólnym pokoju” bez ścian, w którym można się zrelaksować na pufie i podładować telefon. Wieczorem wszyscy razem siadają i grają w gry – mottem hostelu jest „There are no strangers” i faktycznie, nikt tu nie jest obcy, każdy jest częścią hostelowej rodziny. Miejcie ze sobą sprej na komary, których wieczorem są miliony.



Dzień 8:
Alaminos, czyli kraina setki wysp. Większość z nich to malutkie, kilkudziesięciometrowe wysepki. Polecam podany przeze mnie hostel – co prawda nie najwygodniejszy, ale zaraz obok przystani łodzi. Rano można zrobić wycieczkę łodzią motorową po najciekawszych wysepkach – zobaczycie setki nietoperzy, jaskinię w której skacze się z klifu do wody i kilka mniejszych wysepek z cudnymi widokami na okolicę. Uważajcie przy wychodzeniu i wchodzeniu do łodzi – nie jest łatwo, najlepiej poproście kapitana łodzi o pomoc.


Tutaj szczegółowy plan z budżetem:
Północne Filipiny – plan i budżet
Ale fajny klimat 🙂 Super wyprawa
Bardzo zainteresowały mnie Filipiny, chętnie wybiorę się na taką wyprawę jak tylko mój synek podrosnie 🙂 pozdrawiam
hej Zu 🙂 lece w lutym na Filipiny, mialam tam spotkac sie ze znajomymi ale wyglada na to ze beda to jednak wakacje all-by-myself (na drugim koncu swiata, aaaaa!!!). zobaczylam Twoj artykul i chcialam sie zapytac, czy bylaby mozliwosc zeby skontaktowac sie z kims na miejscu kto pomoglby mi zorganizowac atrakcje na 7 dni; bylabym bardzo bardzo bardzo wdzieczna!
pozdrawiam cieplo z zimnego Londynu!
Agnieszka (tez oryginalnie z Poznania 🙂
Wiesz co, na Filipinach jest trochę Polaków którzy mieszkają tam na stałe (ale bardziej na wyspach niż w Manili), możesz np. napisać do ludzi z Break Da Cycle i nawet wynająć pokój na wyspach od Polaka 🙂 Link: https://www.facebook.com/BreakDaCycle-135447459803007/?fref=ts
dzieki! wyglada na to ze bede musiala sie jednak przeprosic z facebook’iem 😉
pozdrawiam!
Podoba mi się ta grota do skakania! Pamiętasz jej nazwę?
Nie, ale to po prostu jedna w wysp – będąc tam wystarczy kierowcę łodzi zapytać o to miejsce – będzie wiedział 🙂