Kuala Lumpur jest najlepszym miastem na świecie, moim subiektywnym zdaniem. Jednak będąc tu już prawie 2 lata, warto czasem wybrać się za miasto i zwiedzić nie tylko samą stolicę, ale miasteczka, wioski czy plaże w okolicy.
Pulau Ketam jest właśnie takim weekendowym miejscem na kilkugodzinny wypad ze znajomymi, bez stresu i bez długiej podróży. Słyszałam o tym miejscu już wcześniej od znajomych – miejsce to zachwalano ze względu na sielski, tradycyjny charakter mieszczącej się tam wioski rybackiej i pyszne owoce morza.

Pomysł na odwiedzenie „Krabiej Wyspy” zainicjował Paweł , który sam niedawno przeprowadził się do KL. Okazało się, że koszty wycieczki będą prawie zerowe, więc po krótkim ustaleniu szczegółów, ekipa Polsko-Filipińska ruszyła na wycieczkę w pewien piękny majowy poranek.
Dojazd na miejsce jest prosty- nawet, jeśli nie macie samochodu. Wystarczy wsiąść w pociąg podmiejski KTM jadący do Portu Klang i wysiąść na ostatniej stacji. Po drodze miejski krajobraz powoli zamienia się w przedmieścia pełne małych domków z ogródkami, a w końcu przekształca się w typową malezyjską wieś – z polami ryżowymi, plantacjami kokosów i chatkami ze spiczastym dachem, stojącymi na palach. Jest trochę krów, trochę kurczaków, czasem przewinie się nawet kilka wielkich jaszczurek, siedzących na palmach.
Dojazd zajął około godziny i był w zasadzie monotonny oprócz akcji wyproszenia naszej grupy z wagonu, który jak się okazało był przeznaczony tylko dla kobiet, więc jako grupa mieszana musieliśmy przenieść się do innego.
Zaraz po wyjściu w pociągu poczuliśmy typowy portowy zapach brudnej wody, kilogramów ryb czekających na załadunek, mieszający się z zapachem rdzewiejących maszyn. Takie zapachy można spotkać wszędzie na świecie, od Gdańska po Melakkę i zawsze bezbłędnie wskazuje on lokalny port.
Wygląd stacji i jej okolic był właśnie taki, którego można się było spodziewać – pełny portowego rozgardiaszu i brudu. Już z okien pociągu zauważyliśmy wystające maszty statków i dźwigi portowe, znalezienie przystani było więc dziecinnie łatwe.
Dostać się na wyspę można na 2 sposoby: łódką albo szybką łódką <vel: motorówką>. Różnica – 3RM w cenie i 20 min oszczędzonego czasu. Wolniejsza łódka ma na pokładzie telewizor grający chińskie telenowele 🙂

W stronę do wyspy wybraliśmy szybką łódkę i to była bardzo dobra opcja. Siedzieliśmy na dziobie, więc czuliśmy każdy skok łodzi na fali, do tego kropelki wody rozbryzgujące się na twarzy i duuużo wiatru.
Jedynym minusem był „darmowy salon fryzjerski” czyli silny wiatr połączony z solą w powietrzu, które to stworzyły fantazyjne fryzury na naszych głowach.
Wszyscy przeżyli, objawów choroby morskiej u pasażerów nie było widać (albo starali się – z sukcesem -ukryć swój stan).
Wyspa na pierwszy rzut oka wygląda:
-jak drewniana i lekko chwiejna
-bardzo chińska w stylu
-przypomina mi port w Penangu (kliknij aby porównać)
Ale najważniejsza sprawa: na każdym skrawku plaży albo ziemi biegają setki… tysiące malutkich krabów. Czasem się maskują, czasem wręcz przeciwnie – błyszczą pomarańczowym lub niebieskim pancerzykiem na tle szarego piasku. Biegają, chowają się w wykopanych w ziemi norkach, ale zwykle po prostu stoją. Nigdy nie widziałam ich tyle na raz!
Ciekawostka: większość z występujących na wyspie krabów ma jeden wielki szczypiec, a resztę małych. Bardzo to niesymetrycznie wygląda, ale niezmiernie ciekawie.
Towarzyszą im inne stworzonka, jak mud skippers, czyli jakby ryby z nóżkami, które oprócz przebywania w wodzie chodzą też po lądzie.
Jak zbudowana jest wyspa? Głównym miejscem jest część restauracyjno-turystyczna, zaraz przy porcie. To tu zatrzymuje się 99% turystów, kierując swoje pierwsze kroki do miejscowych knajpek, aby zaspokoić swój apetyt na kraby, krewetki i grillowane ryby. Są tu też hoteliki, stacja policji i stoisko ze smażonymi lodami (malezyjska specjalność). Można tu znaleźć menu w języku angielskim, można wynająć rower na dalsze zwiedzanie wyspy – i większość turystów w zasadzie poza tą strefę nie wychodzi.

Idąc dalej, poza część z restauracjami, można natknąć się na codzienną, mniej turystyczną część wyspy.
Można spacerować powoli uliczkami, uważając jednak na ruszające się deski służące za chodnik.
Można zatrzymać się na pyszny świeżo wyciskany sok owocowy za 2RM w lokalnej bibliotece – która składa się wyłącznie z setek tomów komiksów manga.
Można wziąć sobie za punkt honoru zobaczenie wszystkich 4 świątyń na wyspie i po kolei odhaczać je z listy – niektóre z dachów świątyń mają jako główną dekorację wyeksponowanego wielkiego kraba i muszelki, często zrobione z plastikowych butelek i innych tanich materiałów znalezionych na wyspie – świetna sprawa.
Można szukać jedynego na wyspie bankomatu, po drodze zgubić się dwa razy dzięki pomocy lokalsów którzy wskazują zagubionym obcokrajowcom różne kierunki.
Można odbyć ciekawą konwersację ze starszym panem siedzącym przed domem i palącym tytoń. Konwersacja – z braku porozumienia językowego – składa się z jednego słowa: api (czyli: ogień). To właśnie pan „Api”:
W końcu, gdy zacznie padać popołudniowy deszcz, można próbować znaleźć dobrą lokalną knajpkę z owocami morza. Jednak poza turystycznym portem nie da się w zasadzie znaleźć knajpki z menu w języku innym niż chiński. Niestety nie mieliśmy akurat ze sobą nikogo władającego językiem państwa środka, byliśmy więc zmuszeni przenieść się do bardziej komercyjnych knajpek.
Znaleźliśmy wyglądającą w porządku jadłodajnię, z krabami za 40RM za kilogram, daniami z krewetek za 25-35RM i smażonymi kalmarami za 20RM. Miejsce jest typowo chińskie, siedzi się więc przy dużych okrągłych stołach a porcje są „rodzinne” czyli wystarczające na 2-3 osoby. A same dania – naprawdę świeże!
Tutaj krewetki z sosie maślanym, z liśćmi curry
Tu krewetki mantis, obrane i smażone w jakby pomidorowym, lekko pikantnym sosie
No i klasyczne smażone kalmary
Do tego chińskie bułeczki które smakują jak poznańskie pyzy.
W sumie – dobre, ale po wiosce rybackiej spodziewałabym się jeszcze niższych cen. W sumie było trochę taniej niż w KL, i zdecydowanie bardziej świeżo (wiadomo – przecież kraby biegały praktycznie pod nogami!).
Jedyny minus tego miejsca to jedo zaśmiecenie – mieszkańcy i turyści nie przejmują się kompletnie jakimikolwiek zasadami ekologii, recyklingu i ogólnej higieny. Śmieci leżą wszędzie – najlepiej stan sytuacji oddaje jedna z konwersacji która przydarzyła nam się w trakcie wycieczki:
-Widzisz tego pomarańczowego kraba? Śliczny!
-Gdzie?
-Pomiędzy butelką i rajstopami, obok podpaski.
-A faktycznie, świetny!
Podsumowując – świetna, chińsko – portowa wycieczka, chyba najtańsza wyprawa jaką można sobie zrobić poza Kuala Lumpur na 1 dzień. Jednak jeśli chcecie doświadczyć najpełniej doświadczenia Wyspy Krabów – weźcie ze sobą kogoś, kto zna chiński i rozkoszujcie się tanimi knajpkami dla lokalsów.
2 myśli w temacie “Pulau Ketam – malezyjska wyspa tysiąca krabów”