Bez kategorii

Wesele w kulturze Minangkabau – Sumatra Zachodnia, Indonezja

Rejon miasta Payakumbuh w Indonezji to rejon magiczny (dosłownie). Po pierwsze, to miejsce w którym wciąż bardzo mocno widoczne są łączące się wpływy islamu (wszystkie kobiety noszą tu hidżaby, raczej nie widuje się ludzi w koszulkach z krótkim rękawkiem) i starych, hinduistycznych i animistycznych tradycji. Po drugie – pochodzi stąd moja bardzo dobra koleżanka Ammy, z którą znamy się od ponad 5 lat, razem przetestowałyśmy dziesiątki kawiarni w Kuala Lumpur, a na Andrzejki 2018 wróżyłyśmy sobie razem z wosku.

Ja i Ammy!

Ammy już od kilku lat była z związku z Bartem, przemiłym i prze-wysokim Holendrem, więc kiedy dowiedziałam się o ich oświadczynach, nie posiadałam się z zachwytu. Byłam pewna że ten ślub będzie niesamowity. Nigdy wcześniej nie byłam na Sumatrze, a w związku z międzynarodowym charakterem wydarzenia, poza samymi (3-dniowymi!) uroczystościami, przewidziana była też całodniowa wycieczka po okolicy dla rodziny i gości.

O Payakumbuh:

To drugie największe miasto w Zachodniej Sumatrze. Z ok. 136,000 mieszkańców to już pokaźna miejscowość. Dostać się tu można z lotniska w Padang – dojazd z lotniska zajmuje ok. 3 godziny samochodem. Przyjeżdża tu sporo turystów, również w Europy – część przyciągają lokalne unikalne zwyczaje, a innych niesamowite krajobrazy – dolina Harau czy jezioro Mininjau na długo zapadają w pamięć.

Dolina Harau

Widok na zachód słońca nad jeziorem Mindanau

 

Co do lokalnej kultury – nie da się ukryć, że wpływ islamu jest to mocno odczuwalny, zreszta sami mieszkańcy z dumą oświadczyli mi że ich rejon jest „drugim najbardziej muzułmańskim rejonem w Indonezji po Bandar Aceh”. Z drugiej strony, „przed-islamskie” zwyczaje, jak mocna wiara w magię i popularność szamanów (nawet obecnie) tworzą tu niesamowitą atmosferę. Czytam właśnie książkę „Codzienność Rytuału. Magia w życiu społeczeństw Azji Południowo-Wschodniej” wyd. Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i cały rozdział jest tam poświęcony rutuałowi basirompak, pochodzącemu właśnie z okolic Payakumbuh. W skrócie mówiąc, to rytuał odprawiany przez szamana i jego pomocników, przy pomocy fletu i małego instrumentu wykonanego z kawałka… ludzkiej czaszki. Celem rytuału jest ukaranie dziewczyny która w niemiły sposób odrzuciła zaloty mężczyzny i sprowadzenie na nią szaleństwa. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do książki lub Google.

3-dniowe wesele w Payakumbuh:

Dzień 1: Wieczór henny

Celebrację rozpoczyna wieczór „ceremonii henny” czyli kobieca uroczystość będąca swoistym odpowiednikiem wieczoru panieńskiego. Kobiety z rodziny i kręgu przyjaciół razem jedzą kolację (w menu m.in. indonezyjski rosół – soto ayam), po czym są po kolei wywoływane na scenę lub ganek gdzie siedzi przyszła panna młoda. Każda z kobiet nakłada na wybrany paznokieć panny młodej nieco henny i składa życzenia pomyślności. Plus, jest to oczywiście okazja do zrobienia sobie selfie 🙂 Była to najmniej „formalna” uroczystość ze wszystkich – ale i tak odwiedzające kobiety ubrane były w raczej odświętne stroje, błyszczące diamencikami hidżaby a także mocny makijaż. Wiadomo, do zdjęć trzeba się odpowiednio prezentować. To wydarzenie było o tyle szczególne, że nietypowo, brali w nim udział mężczyźni z najbliższej rodziny – przez to że na uroczystości pojawili się goście z całego świata, postanowiono nieco „nagiąć” tradycję.

Ogród przy domu rodzinnym Ammy, zamieniony przez dekoratora w salę weselną
Przekąski podczas nocy henny – rambutany i longany
Jedno z wieeeelu fotek z ciotkami z rodziny, które każdego wieczoru prosiły o fotkę z „egzotycznymi” gośćmi z Europy

 

Dzień 2 : Akad Nikah, czyli religijna ceremonia zaślubin

Na początku poczułam się nieco dziwnie, bo po przestudiowaniu planu uroczystości na następny dzień okazało się, że… trzeba będzie wcześnie wstać! Kolejne dwa dni rozpoczynały się o wczesnych godzinach porannych: goście musielu być na miejscu już o 7 rano… Co za różnica w porównaniu z popołudniowo-wieczornymi obchodami wesel w Europie! Zapytałam o powód: Akad Nikah prowadzona miała być przez niezmiernie zajętych oficjeli religijnych, którzy tego samego dnia mieli jeszcze kilka wydarzeń do obskoczenia, stąd niełatwe poranne godziny ślubu. Byłam bardzo zaskoczona, ale wszyscy pojawili się na czas!

Nie znaczy to że ktokolwiek się gdzieś spieszył – nauczyłam się już tego na Bali i w Malezji: wszelkiego rodzaju uroczystości są długie i powolne i większość czasu goście spędzają jedząc lub czekając. Trzeba więc uzbroić się w cierpliwość i spróbować szukać radości w kompletnym relaksie 🙂

Koncept ceremonii tego dnia był taki, że jako obcokrajowcy, dołączymy do orszaku Pana Młodego, który dojdzie pieszo do domu Panny Młodej. Tradycyjnie wszyscy członkowie orszaku spotykają się w domu rodzinnym Pana Młodego, ale jako że Bart pochodzi z Holandii, naszym punktem zbiorczym był lokalny dom kultury/muzeum. Ciotki z rodziny przywiozły ze sobą całe siatki hidżabów i upewniły się, że każda z kobiet miała na sobie idealnie dopasowany kolorystycznie szal. Byłam im bardzo wdzięczna za pomoc bo moje doświadczenie w wiązaniu hidżabu jest bardzo niewielkie… Jako że była to najbardziej religijna i formalna ceremonia całego wesela, wcześniej zostaliśmy poinformowani żeby przywieźć ze sobą białe bluzki – właśnie na tą okazję. Do tego długie spodnie lub spódnica maxi – ja wybrałam tradycyjny malezyjski sarong, kupiony zaledwie kilka dni wcześniej w Kuala Lumpur.

w oczekiwaniu…
Przed domem „Pana Młodego”
Nasza ekipa z Panem Młodym – po wzroście widać skąd pochodzi!

I w końcu nadszedł ten moment – pod dom nadjechał tradycyjny weselny samochód! Pan Młody z rodzicami kontynuował drogę w tym stylowym kabriolecie, a my razem z resztą gości jechaliśmy zaraz za nim w samochodach należących do rodziny (niestety nie aż tak pięknie kolorowych). Orszaku dopełniała niewielka ciężarówka z otwartą naczepą, na której siedział tradycyjny zespół grający na instrumentach perkusyjnych (gamelan i bębny).

Kilkaset metrów przed domem Ammy wszystkie samochody zatrzymały się, żeby umożliwić wszystkim tradycyjne przejście orszakiem do celu. Muzyka grała, ciotki wesoło plotkowały, a sąsiedzi machali nam na powitanie. Nie ma to jak energetyczny poranek! Współczułam tylko biednemu chłopakowi mającego za zadanie trzymać ozdobny parasol nad głową Barta – jego wzrost (ponad 2 metry) zdecydowanie nie ułatwiał zadania!

Przed wejściem do domu Pan Młody został oficjalnie powitany, a jego nogi skropione wodą. Dopiero wtedy wszyscy weszliśmy na teren domu Ammy. W środku goście zasiedli przy stołach, a na werandzie odbywała się, raczej prywatna, ceremonia końcowych postanowień między ojcem Ammy, Bartem i religijnym oficjelem. Wszystkie rozmowy toczyły się w lokalnym języku – byłam pod wrażeniem, że Bart nauczył się zwrotów i fraz wymaganych podczas tej ceremonii, na pewno nie bylo to łatwe. Z drugiej strony, język indonezyjski ma sporo naleciałości z kultury i języka niderlandzkiego – kiedyś była to Holenderska kolonia.

Dopiero po jakimś czasie na werandę została wprowadzona Panna Młoda. Rozpoczęły się podziękowania matce i ojcu, bardzo przejmujące, bo wygłaszane przez Ammy na kolanach i ze łzami w oczach. Dopiero potem nastąpiło końcowe podpisanie dokumentów i wręczenie parze ich certyfikatów małżeństwa – są one w Indonezji bardzo ważne, bo pary żyjące bez ślubu nie mogą np. wynająć wspólnie pokoju w hotelu. No i oczywiście, ceremonia była całkowicie halal, więc nie było pocałunku między małżonkami – był natomiast przepiękny moment okazywania sobie uczuć w inny sposób – zobaczcie zdjęcia poniżej. Bart parę miesięcy przed ceremonią oficjalnie zmienił wyznanie na islam – było to wymagane aby ślub doszedł do skutku.

Po ceremonii było oczywiście jedzenie! W tym bufet z ryżem, wołowiną rendang, ayam bakar (pieczony kurczak), pergedel (ziemniaczany klops), a także sup telur tuyuh (zupa z jajkiem). Gości było tyle, że nie dla wszystkich starczyło miejsca przy stołach – my zostaliśmy zaproszeni do środka domu, do zjedzenia posiłku na kanapie. Zrobiło się naprawdę domowo, atmosfera się rozluźniła, a ciotki zaintonowały karaoke, przy akompaniamencie lokalnego zespołu. Cała ceremonia skończyła się po obiedzie – goście rozeszli się do domu, a my pojechaliśmy zwiedzać zieloną dolinę Harau (wciąż mając na sobie eleganckie stroje weselne, ale przez to fajnie wyglądamy na zdjęciach).

Dzień 3 : Wesele

To był dzień na który czekałam najbardziej! Po pierwsze, Ammy zaproponowała że mogę jako bliska osoba, dostąpić zaszczytu założenia tradycyjnego stroju z kultury Mingkabau. Po drugie – na wesele mieliśmy się dostać kolorowo udekorowanymi bryczkami konnymi!

Ale początek nie był łatwy – dzień rozpoczął się spotkaniem w domu Ammy o… 8 rano! Tak właśnie, lokalne wesele zdecydowanie nie jest dla osób lubiących dłużej pospać.

Na miejscu panie odpowiedzialne za kostiumy i makijaż zajęły się zakładaniem na mnie wielu elementów stroju. Był to – jak się dowiedziałam – dość nietypowy jego wariant. Najbardziej tradycyjny strój jest złoto-czerwony, i głównym elementem dekoracyjnym jest w nim nakrycie głowy wyglądające jak bawole rogi. Mój strój był złoto-czarny, a na głowie miałam…welurowy ciężki welon, czułam się w nim jak Madonna!

Ubieranie w trakcie! Polecam zwrócić uwagę na genialny trik pani po prawej, zakładając mi hidżab rozmawiała jednocześnie przez telefon, założony pod chustą!
Przygotowania – widzicie jak Ammy z każdym dniem nosi coraz większą koronę? Ważyła ona każdego dnia coraz więcej!

Przed domem stał już długi korowód bryczek. Każda była niewielka, i mogła pomieścić zaledwie dwie osoby – łącznie pojazdów było kilkadziesiąt! Wpakowaliśmy się do środka i ruszyliśmy! W pierwszej bryczce para młoda, a potem korowód gości z kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół. Ludzie wychodzili przed domy żeby nam pomachać, a dzieciaki w lokalnej szkole uwiesiły się szkolnej bramy, byle tylko spojrzeć na dziwnego, wysokiego Pana Młodego. Cały przejazd uznałam za wspaniały pomysł – za jednym zamachem cała wioska wiedziała, że Ammy nie jest już singielką, i jak wygląda jej wybranek. Wygodniejsze niż drukowanie informacji w gazecie!

 

Przed wejściem do sali weselnej (tym razem nie był to już dom rodzinny, a ogromna sala!) pojawił się rząd tablic udekorowanych krepą, przekazujących najlepsze życzenia parze młodej. Na tablicach podpisane były nie tylko rodziny, ale także ich biznesy czy marki.

A więc czy to już czas na jedzenie? Oczywiście że nie! Przed wejściem czekały jeszcze tancerki, a także dwóch wojowników pokazujących swoje umiejętności w improwizowanej walce. Dopiero po tych występach powoli weszliśmy do sali.

Czego tam nie było! Dziesiątki ogromych okrągłych stołów, wielka scena udekorowana kwiatami i złotem, a na niej wielki tron dla „Króla i Królowej Dnia”. No i.. jedzenie! Nie byle jaki bufet – oprócz standardowych bemarów były też stacje gdzie kucharze na bieżąco grillowali szaszłyki satay czy przygotowywali sałatki. To się nazywa wybór!

W międzyczasie Młodzi zawzięcie pozowali do zdjęć. Zajęcie to zajęło im… cały dzień. Zasada była taka, że goście przychodzą, jedzą, robią zdjęcie i wychodzą, przy wyjściu zostawiając prezent lub pieniądze dla Pary Młodej. A na ich miejsce wchodzą kolejni goście – mimo, że w sali był na pewno ponad tysiąc miejsc siedzących, ludzie wchodzili turami od rana do późnego popołudnia – ciężko byłoby mi nawet oszacować liczbę przybyłych.

W rogu stała mała scena a na niej lokalny zespół grał lokalne przeboje – chłopaki były jednak przygotowane także na życzenia zagranicznych gości, i potrafili też wykonać „zachodnie” przeboje Bruno Marsa czy Johna Legend.

Tańce? Nie było, natomiast na tym weselu panowała samowolka karaoke! Tzn w dowolnym czasie goście mogli podejść do zespołu, poprosić o podkład do piosenki po czym… samemu zaśpiewać ją do mikrofonu, dla setek zgromadzonych gości. Występowały więc kuzynki i wujkowie, a wokalista zespołu bardziej odpoczywał niż śpiewał.

Młodzi chwilę po rozpoczęciu wesela – jeszcze mieli energię na naturalny uśmiech, pod wieczór już nie było tak łatwo zachować uśmiech, po 8 godzinach pozowania…
Zdjęcie z ciotkami, każdego dnia inne!
I tak cały dzień….

Na koniec zostawiono jeszcze jedną atrakcję – tancerki wykonały dla gości taniec tari piring – występ który rozpoczął się całkowicie normalnie, ale zszokował wszystkich zagranicznych gości. Eleganckie tancerki z gracją poruszały się do dźwięków muzyki, wykonując spokojne ruchy ceramicznymi talerzami. I nagle… jedna z tancerek, wykonując solo, stłukła talerz, po czym zaczęła po nim energicznie skakać – a właściwie po jego skorupach – boso! Po niej swój talerz stłukła kolejna, poprawiła stertę ostro zakończonych skorupek i… również, uśmiechając się, skakała po nich. Jednocześnie żadna z dziewcząt nie krwawiła – przynajmniej nie w widoczny sposób. Co za szok!

Jedna z tancerek podczas Tari Piring

Zakończenie

Wesele dobiegło końca, natomiast goście zostali poproszeni, aby zostać w Payakumbuh jeszcze dzień dłużej, czekała nas rodzinna wycieczka po okolicy! O tym napiszę już w kolejnym poście, bo ilość wspaniałych atrakcji jakie oferuje ten region zdecydowanie zasługuje na osobny post.

Dodaj komentarz