Tajlandia. Znowu! 🙂
5-dniowy pobyt, ale tym razem bardziej biznesowy, niż turystyczny. Organizowałam wydarzenie dla tajskich blogerów i mimo tego, że był to mój pierwszy raz w Chiang Mai, czas na zwiedzanie i eksplorowanie kultury miałam niestety bardzo ograniczony. W związku z tym, ale także z faktem że znam się dobrze na Malezji, ale na Tajlandii już mniej, tym razem nie zamieszczę przewodnika. Ale będzie za to kilka subiektywnych wskazówek / impresji które mogą was zaciekawić. Nie będzie nic o masażach, bo masaży nie znoszę, a także o przybytkach typu ping pong show czy barach erotycznych, bo tam nie bywam 😛
1) Raj dla miłośników kawy!
Byłam już w wielu krajach azjatyckich, ale jeszcze nigdzie nie widziałam tak ciekawej i różnorodnej kultury kawiarnianej, jak w Chiang Mai! Przysięgam, każda uliczka posiada przynajmniej jedną kawiarenkę, a każda z nich jest inna! Są lokale hipsterskie, są takie zupełnie lokalne, z plastikowymi, malutkimi krzesełkami pod gołym niebem, są artystyczne z pięknymi rzeźbami w ogródku.
Widziałam nawet kawiarnię z (prawie) naturalnego rozmiaru figurą Godzilli. Są też miejsca, które od początku do końca same prażą ziarna kawy, potem mielą i w końcu parzą. Wspaniała sprawa! Do tego kawa jest całkiem tania, a cała ta różnorodność sprawia, że nawet zwykłe czarne americano nigdy się człowiekowi nie znudzi.
Szczególnie podobało mi się w iBerry – to taka kawiarnio-lodziarnia, z wielkim ogrodem, w którym stoją „kreskówkowe” rzeźby, stare drzewa i stylowe meble ogrodowe. (zdjęcia powyżej) Lody są podawane w wielu smakach i wszystkie robione „po domowemu”. Są zarówno klasyczne truskawkowe, nutellowe czy waniliowe, ale też jest np. guawa, ostry sorbet z mango i chilli i filoletowy ziemniak taro. Jadłam to w zestawie z wielkim tostem francuskim i miodem. Sam tost wyglądał jak pół bochenka chleba! A kawa – niesamowita! Próbowałam cappucino i zielonej herbaty latte z shotem espresso. Mocne i aromatyczne!
2) Świątynie
Jak Tajlandia, to oczywiście świątynie. Przyznaję się do tego otwarcie – w świątyniach buddyjskich mogłabym spędzić cały pobyt, nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Uwielbiam ich spokojną, cichą atmosferę, zapach kadzidełek, to że można tam pobyć samemu, po prostu usiąść na podłodze i przyglądać się dekoracjom, odkrywać historie buddyjskie na freskach… No i jakoś jeszcze nigdy nie trafiłam na niemiłych ludzi w świątyniach – często mnisi albo Tajowie sami podchodzą i oferują możliwość oprowadzenia po świątyni albo opowiedzenie o jej historii.
W Chiang Mai, szczególnie w środku miasta, pomiędzy starymi miejskimi murami, świątyń jest naprawdę mnóstwo. Podczas jednego 2-godzinnego spaceru, byłam w 6 pięknych świątyniach i każda była kompletnie inna. Zdecydowanie polecam!

Szczególnie polecam świątynię na szczycie wzgórza, Wat Phra That Doi Suthep. Dojazd zajmuje dobre pół godziny, ale warto! Jest to piękny kompleks świątynny z główną świątynią, pomniejszymi kapliczkami dookoła niej i cudownym widokiem na miasto. Warto!
Oto ona:
3) Jedzenie!
I tu ciekawostka – jeśli wydaje się wam, że jedzenie tajskie to zawsze zupa tom yam, zielone curry i pad thai, to Chiang Mai was zaskoczy. Serwuje się tu tradycyjną kuchnię z północy Tajlandii, zwaną lanna. Różni się ona nieco od południowo-tajskich przysmaków, głównie tym, że nie używa się tu mleka kokosowego, lub używa się go bardzo niewiele. Do tego jest więcej wieprzowiny niż owoców morza. Poziom ostrości oczywiście tajski, czyli trzeba uważać.
Khao soi – curry z kluskami ryżowymi, kiełkami, mięsem. Serwowane w średniej wielkości miseczkach, przez co nawet po zjedzeniu człowiek ma ochotę na więcej! W smaku kwaśno-słone, bo można sobie dodatkowo dodać świeżego soku z limonki, który daje kopa. Moje ulubione danie z Chiang Mai!
Różowe kluski z kwaśnym sosem na bazie fasoli sojowych (soybean curd), do tego rybne „placki” (fishcakes, nie wiem jak to przetłumaczyć porządnie) i – niestety- galaretka ze świńskiej krwi. Krew oddałam kolegom, resztę zjadłam i było całkiem niezłe. Niewiele jest tak różowego jedzenia!
No i tradycyjny zestaw „północny”, czyli koszyczek z klejącym ryżem (glutinous rice, zwany też sticky rice), lekko ostre curry z wieprzowiną (tłuste kawałki mięsa, więc po odkrojeniu tłuszczu nie zostało wiele do jedzenia.. ale dodało to ciekawego aromatu sosowi, to na pewno), kluski w ciężkiej, zawiesistej zupie z dodatkiem świńskiej krwi, i sałatka z jackfruita (to ten wielki owoc, który waży do 10 kg, dostępny też w Malezji). Szczerze powiem, mam mieszane odczucia, może dlatego, że nie mogłam się przemóc żeby spróbować krwi, a mięso którego używa się do gotowania jest naprawdę tłuste (50% mięso, 50% czystego tłuszczu). Ale smaki są naprawdę intensywne i ciekawe, to na pewno.
Co mi się najbardziej podobało, to właśnie dostępność wieprzowiny – była wszędzie, była tania, i była świetnie przyrządzona! Po muzułmańskiej Malezji, gdzie o wieprzowinę dość trudno, Chiang Mai było jak raj!
4) Zakupy!
Chiang Mai jest znane z niedzielnego targu, który zajmuje przestrzeń najważniejszych ulic w centrum, które są zamykane dla samochodów na ten wieczór. Można tu kupić wszystko, od jedzenia ulicznego, przez chusty, sarongi, po ręcznie rzeźbione mydełka czy obrazy i rękodzieło.
Byłam w różnych krajach na dziesiątkach targów, ale muszę przyznać że Chiang Mai jest pod tym względem fenomenalne! W każdym innym miejscu po przejściu pierwszych 15-20 stoisk, produkty zaczynają się powtarzać i widać, że większość sprzedawców zaopatruje się u tego samego producenta suwenirów. W Chiang Mai widziałam największą różnorodność towarów chyba w całej Azji! Każde stoisko jest inne, oferuje inny typ produktu, i chodząc ponad 3 godziny po targu, ciągle odkrywałam coś nowego. Co więcej, jest naprawdę tanio, nawet przyjeżdżając z Malezji czułam różnicę w cenach.
5) Bezpieczeństwo i stosunek do obcokrajowców
Malezja przygotowała mnie na najgorsze. Staram się nie chodzić sama po szemranych okolicach, zawsze mam w torebce gaz pieprzowy, a przechodząc przez ulicę przekładam torebkę na stronę przeciwną do jadących samochodów, bo mnóstwo złodziei na motorach kradnie w ten sposób laptopy i torebki, zrywając je z ramienia.
W Chiang Mai jakoś naturalnie czułam się bezpieczna – zawsze. Może to kwestia tego, że mieszkałam w okolicy, która całą dobę pulsuje życiem, ale czy to w ciągu dnia, czy nocą wracając z imprezy, nie miałam wrażenia, że zaraz ktoś mnie może okraść. Ba! Nosiłam nawet przy sobie paszport, czego nigdy-przenigdy nie robię w Malezji – i czułam się całkiem zrelaksowana! No i ten wszędobylski prawdziwie-nieprawdziwy tajski uśmiech – naprawdę wszyscy się tu uśmiechają, co jest czasem denerwujące, bo to bardziej kultura niż oddanie prawdziwych intencji.
Ale mimo wszystko – przyjeżdżając tu z Malezji można się poczuć bezpiecznie, a traktowanie „białasów” nie jest złe, może dzięki bardzo dużej ilości ekspatów. Nie ma ostentacyjnych osobnych „turystycznych” menu w restauracjach (przynajmniej ja się z tym nie spotkałam), a naciąganie na wyższe ceny jest powiedzmy, średnie i w normie. Poza tym z podstawowymi umiejętnościami targowania się, można sobie spokojnie poradzić.
Chiang Mai fajne jest!
Na koniec jeszcze kilka fotek które nie podpadły pod żadną z kategorii:
Przepiekne zdjeica!
a kawa akurat była zaskoczeniem 🙂
Aż chciałoby się tam teraz być 🙂
U nas ta szaro, buro i ponuro, że takiej dobrej kawki to ja bym się z chęcią napił – może by mnie trochę do życia przywróciła i pomogła przetrwać tą aurę. A na takim targu to czuję, że moja żona by się odnalazła 😀 Wparowałaby tam rano i z końcem targu dopiero wróciła 😛
Haha to fakt, pogoda w Tajlandii jest zawsze gwarantowana 🙂 A co do targu, mam znajomą która poszła tam na zakupy i wróciła po 8 godzinach, więc to jest zdecydowanie możliwe! Pozdrawiam serdecznie!
Znalazłam Twój blog przypadkiem, czytając różne strony w poszukiwaniu relacji i opinii z wyjazdów z Aiesec. Jestem oczarowana w jak piękny sposób opisujesz swoje doświadczenia z Azji! Przyznam, że nigdy nie interesowałam się Malezją, a czytając Twojego bloga mam ochotę wskoczyć w najbliższy samolot i lecieć przed siebie!:) Dziękuję za tyle inspiracji i optymizmu, którymi dzielisz się z czytelnikami. Myślę, że Tajlandia i państwa azjatyckie koniecznie muszą znaleźć się w moich podróżniczych planach:) Dziękuję i pozdrawiam serdecznie z Poznania!
Hej Magda, dzięki za miły komentarz! Od zawsze polecam wyjazdy z AIESEC, bo naprawdę zmieniły mi życie 🙂 Malezja nie jest najbardziej popularnym krajem na staż – i szkoda, bo jak widać po moim przypadku, można naprawdę trafić na fantastyczne firmy i ludzi. No i AIESECowcy na miejscu są przemili i pomocni, patrząc z mojej perspektywy. Zapraszam do Malezji! Tajlandia też jest fajna, ale żeby zanurkować jednocześnie w 3 kultury azjatyckie i poznać większą część Azji naraz, lepiej wylądować w Kuala Lumpur 🙂 Trzymaj się! Zu
Witam bardzo fajnie, że byłaś w Tajlandii widać, że jest to bardzo piękny kraj. Muszę ci powiedzieć, że bardzo dużo zdjęć zrobiłaś. Wiadomo z pięknych miejsc trzeba przywieźć jak najwięcej fotek. Poza tym bardzo ładna z ciebie dziewczyna i nic dziwnego, że na swoich zdjęciach wyglądasz rewelacyjnie.
Chiang Mai świetne jest, ale nie powiedziałabym, że tam tak bezpiecznie, a przynajmniej to poczucie bezpieczeństwa jest pozorne… Nas (grupę kilku dziewczyn na rowerach) napadło tam paru złodziei na motorach, wyminęli mnie, bo torebkę miałam wprawdzie w koszyku z przodu, ale obwiązaną dookoła kierownicy, więc zorientowali się, że to zbyt trudny łup i wyrwali ją mojej kumpeli. Ludzie z guesthouse’u nie byli zdziwieni tym, co się stało, mówiąc, że to tam częste…
Zachęcam żebyś odwiedziła Chiang Mai podczas Songkran.