Szczęśliwego chińskiego nowego roku!
Gwoli ścisłości, według chińskiego horoskopu jest to rok konia (pozdrawiam Maję i wszystkich urodzonych w 1990r. – to wasz rok!)
Już rok temu zauważyłam, że nowy rok to świeto bardzo rodzinne i nie widać go to tak bardzo na ulicach. Rodziny preferują raczej spotkać się razem na kolacji i puścić fajerwerki, ewentualnie pójść do świątyni.
Ale będąc turystą albo ekspatem, poza tańcem lwa w centrach handlowych, niewele jest tu do zobaczenia kulturowo – chociaż polecam też wybrać się do jednej z chińskich świątyń – na nowy rok są przepięknie udekorowane czerwonymi lampionami.
W sumie więc, mając w perspektywie święto, które oficjalnie trwa 2 tygodnie, a 2 dni są świętami wolnymi od pracy, zaczęłam zastanawiać się nad jakąś podróżą.
I tutaj informacja dla wszystkich podróżujących po Malezji w okresie Chińskiego Nowego Roku (koniec stycznia/początek lutego): wszystkie loty są powykupowane, miejsca w pociągach też, a autobusy stoją w gigantycznych korkach na autostradach – tak właśnie, nawet autostrady są zakorkowane!
Chodzi o to, że wszyscy wracają do swoich rodzinnych miejscowości aby spotkać się z rodzinami – i jest to też jedyny moment kiedy KL jest właściwie opustoszałe – bez samochodów i korków.
Z rozmyślań nad opcjami podróży wybawił mnie jednak kumpel z pracy – Ben, który zaoferował, że chętnie zaprosi mnie do siebie do domu na rodzinną kolację. Tak więc w czwartek wieczorem wylądowaliśmy na przedmieściach KL, razem z Silem z Filipin i Magdą z Polski.
Na potrzeby tej kolacji musiałam kupić nową sukienkę – tradycyjnie na chiński nowy rok należy ubrać coś nowego, idealnie w kolorze czerwonym, różowym lub złotym – bo one właśnie przynoszą pomyślność. Zakazany jest kolor czarny. W sklepach jest w tym okresie mnóstwo wyprzedaży, szczególnie na czerwoną odzież 🙂
Jako prezenty dla rodziny Bena kupiliśmy owoce – pomelo, winogrona i mandarynki, które są symbolem nowego roku. Innym ważnym symbolem jest ananas, symbolizujący szczęście i pomyślność. W sklepie znalazłyśmy np taką formę ananasa: (jakby na patyku, nie wiem czy widać)
W mieszkaniu byli już rodzice Bena oraz jego brat, szwagier i siostra, która specjalnie na tą okazję przyleciała z Singapuru. Zostaliśmy usadzeni na kanapie i w oczekiwaniu na kolację zaczęliśmy oglądać chińskie programy noworoczne (coś jak Sylwester z Jedynką, tylko że Krzysztof Ibisz jest bardziej skośnooki, a występy brzmią trochę jaby ciągnięto kota za ogon).
Tutaj na przykład reklama noworoczna jednego z deweloperów azjatyckich – całkiem fajna, bo pokazuje mniej więcej jak wygląda kultura noworoczna w różnych państwach Azji. No i muzyka jest całkiem znośna! Widziałam to jako przerywnik podczas programu w TV i stwierdziła, że warto się tym z wami podzielić:
Mama Bena co chwilę przynosiła nam jakieś słodycze i napoje – musieliśmy silnie się powstrzymywać, aby wszystkiego nie zjeść!
W końcu zaproszono nas do jadalni, w której stał duży okrągły stół, a na nim… mnóstwo półmisków i talerzy z pysznościami! Od razu zauważyłam ogromne krewetki i homara, a także całego kurczaka w misce(tak, całego – z głową!)
W centralnym miejscu stołu postawiono tacę z lou sang – czyli bardzo ciekawą potrawą przygotowywaną wyłącznie w Malezji i Singapurze. Składa się ona z wielu kolorowych składników – przez matynowane warzywa, krakersy, surową rybę (łosoś), poszatkowaną sałatę, żelki, a do tego słodkie sosy śliwkowe czy miodowe. Wszystkie składniki wysypuje się razem na dużą tacę, po czym rodzina staje wspólnie dookoła lou sang, trzymając w rękach pałeczki. Na sygnał wszyscy jednocześnie zaczynają mieszać pałeczkami wszystkie składniki, szepcząc przy tym życzenia na nowy rok.
Lou sang jest bardzo ciekawe właśnie ze względu na mieszankę smaków – przebija się tu słodki, słony i „rybny”, a do tego słodki sos śliwkowy klei się do ust. Mi to bardzo smakowało!
Tutaj nasze lou sang w trakcie mieszania:
Po luo sang przystąpiliśmy do degustacji wszystkich innych potraw: była tam i świetnie przyrządzona świńska noga (mięciutkie mięso, było chyba pieczone godzinami), i homar z owocami w majonezie, i chińskie grzyby z patelni, nawet ostrygi (również mój pierwszy raz, spodziewałam się czegoś specjalnego, a smakowały po prostu rybą). Mama Bena co chwilę nam przypominała, żeby nie jeść za dużo ryżu, bo jest ciężki i szybko poczujemy się pełni. I faktycznie, skubnęłam tylko 2 łyżki ryżu przez całą kolację, a całą resztę posiłku stanowiło mięso i owoce morza. Przepyszne były też gigantyczne krewetki, wielkie jak dłoń – po obraniu można było się w nie wgryźć jak w pałkę kurczaka.
Do kolacji podano też zupę, a właściwie wodę w której gotowano kurczaka i mięso – bez przypraw i soli. Spotkałam się już kilkakrotnie z tego typu zupami w chińskiej kuchni, ale zawsze po wypiciu jednej łyżki mnie mdli – zupa jest po prostu bardzo niedosmaczona jak dla mnie.
Do popicia podano czajniczek z chińską herbatą.
Jedzenia było tyle, że jeszcze po zakońćzeniu posiłku przez dłuższy czas nie byliśmy w stanie przenieść się do drugiego pokoju. Wysłuchaliśmy za to historii dziadka Bena, który jest certyfikowanym „uzdrowicielem” – poprzez naturalne siły występujace w przyrodzie potrafi otworzyć „czakry” w ciele człowieka, które pomagają w dobrym samopoczuciu i ogólnym zdrowiu. Opowiadał nam jak pobierał nauki u swojego mistrza z Tajwanu i jak pomagał ludziom. Ciekawy koncept, jakoś wcześniej nie spotkałam nikogo kto by się tym zajmował.
Na deser mama Bena usmażyła nam kawałki słodkiego ziemniaka i ciasta ryżowego w panierce. Pyszne, słodkie i gorące!
Po odzwyskaniu sprawności ruchowej wzięliśmy ze sobą fajerwerki i wyszliśmy na ulicę aby je odpalić. Koncept fajerwerków w kontekście chińskiego nowego roku jest nieco inny niż ich koncept na przykład w Polsce – Chińczycy odpalają je, aby odstraszyć złe duchy od domu. Nie zależy im więc tak bardzo na wyglądzie samego wybuchu czy kolorach – najważniejszy jest huk! Fajerwerki puszczane są przez cały okres świąteczny, najwięcej można ich jednak zaobserwować pierwszego i ostatniego dnia.
O północy wybraliśmy się do jednego z barów na dachu wieżowca, aby podziwiać fajerwerki w całej okolicy. Cóż, było głośno, ale spodziewałam się ładniejszych efektów wizualnych 🙂 Tu widok z dachu:
Z innych rzeczy noworocznych: udało mi się zobaczyć świetny występ tańca lwa, czyli tradycyjnej sztuki akrobatycznej, w jednym z centrów handlowych. Lwy rzucały przechodniom mandarynki, tańczyły i skakały po dość wysokich i małych palach umieszczonych nad ziemią. Świetne widowisko!
Wczoraj jeszcze wpadłam na chwilę ze znajomymi do mojej ulubionej chińskiej świątyni w KL – Thean Hou, która na święta jest przepięknie przystrojona czerwonymi lampionami. Magicznie!
Bardzo lubię czytać Twoje relacje – za każdym razem cieknie mi ślinka 😀 Świątynia przystrojona lampionami wygląda prześlicznie, bardzo podobały mi się też zdjęcia ze świątyni z drzewkiem, które zakwitło małymi różowymi kwiatuszkami 🙂
Dzięki, Monika! Akurat drzewko z kwiatkami jest sztuczne 🙂 Aż sama nie mogłam uwierzyć, że nie jest prawdziwe! Bardzo mi miło, że blog ci się podoba, to dla mnie mega-motywacja do pisania!
Sztuczne?! Haha wyglądają jak prawdziwe 😀 Też dałam się nabrać 😉 Przeczytałam już niemalże wszystkie wpisy na Twoim blogu i życzę dalszej weny do pisania nowych postów 🙂 🙂
Super, że jest taku blog – chciałabym kiedyś pojechać do Malezji, szukałam informacji na temat życia w tym kraju i długi nie mogłam niczego znaleźć. Dziękuję.
Miło mi, że moje posty są przydatne! Daj znać jeśli potrzebujesz konkretnych informacji, postaram się pomóc albo coś zasugerować. Pozdrawiam!
Głodna się robię, gdy patrzę na to całe pyszne jedzenie 🙂
A sam blog jest po prostu super – nigdzie nie znalazłam tylu ciekawych informacji o Malezji, nikt o niej nie mówi, nie pisze 😦