Kultura

Rodzinne kłótnie, 1000 gości i wielki kiczowaty tron – malajskie wesele!

Ten weekend naprawdę mogę zaliczyć do udanych – w sobotę miałam niesamowitą przyjemność uczestniczyć w muzułmańskim/malajskim weselu.

Kuzyn koleżanki z pracy, Jihy, ożenił się, i zostałam zaproszona na wesele. Oczywiście to, że nie znam owego kuzyna nie było żadnym problemem. Okazało się że wesele nie było wielkie, ale i tak przyszło na nie ok. 1100 gości, co jest standardem w Malezji.

Ale żeby nie komplikować, po prostu zacznę od początku.

W muzułmańsko/malajskiej tradycji wesela są dwa. Pierwsze organizowane jest przez stronę panny młodej, jest zwykle bardziej tradycyjne i obejmuje właściwą ceremonię zaślubin.

Drugie wesele organizowane jest analogicznie przez stronę pana młodego. Często odbywa się 2-3 tygodnie po pierwszym ślubie, czyli para jest just oficjalnie małżeństwem. Bywa, że bardziej nowoczesne pary wybierają motyw przewodni uroczystości, np. Gwiezdne Wojny, Dżungla itp. Drugie wesele jest mniej formalne i nie zawiera elementów stricte religijnych, jest bardziej spotkaniem rodzinnym i okołorodzinnym.

Uczestniczyłam w tym drugim, nieformalnym wydarzeniu, a para młoda była w tym dniu już 2 tygodnie po ślubie. W lutym wybieram się na podwójne wesele koleżanki z pracy, więc pewnie wtedy już napiszę pełną relację w obu wydarzeń.

Więcej szczegółowych informacji o malajskich zaślubinach można znaleźć tu: http://en.wikipedia.org/wiki/Malay_wedding

(niestety po angielsku, nie znalazłam żadnej strony w języku polskim opisującą obie ceremonie w szczegółach)

Wesele odbywało się w ośrodku policyjnym, w sali weselnej. Do sali prowadziło kilka wejść, a w środku niestety nie było klimatyzacji, tylko wiatraki. Na nasze nieszczęście, akurat w sobotę zrobiło się strasznie gorąco (na oko 35-40 stopni) i jak na złość aż do popołudnia nie padało. Dlatego też momentami w sali robiło się naprawdę gorąco.

Już przy wejściu doświadczyłam rodzinnej historii, a właściwie dramatu – jako że przybyłam na miejsce z Jihą, jej ciocią i kuzynem, nie wpuszczono nas głównym wejściem. Okazało się że pan młody ma bardzo zagmatwaną historię rodzinną, obejmującą rozwód rodziców i ich nowe rodziny po rozwodzie. Obie rodziny nienawidzą się i zorganizowanie wspólnego wesela było naprawdę niełatwe. Rodzina Jihy jest bardzo blisko z Panem Młodym i jego ojcem, przez co rozwiedziona-już-żona nie życzyła sobie, żebyśmy weszli głównym wejściem. Weszliśmy więc bokiem, aby nikogo nie drażnić.

W środku- mnóstwo gości! Naprawdę widać było rozmach. W sali stało mnóstwo stolików, z boku ustawiono bufet a z przodu, na scenie, stały pięknie udekorowane „trony” dla pary młodej.

Przyjechaliśmy nieco po czasie, to znaczy para młoda była już na miejscach – nie zdążyliśmy na ich uroczyste wejście, niestety.

Panna młoda była ubrana w tradycyjną suknię ślubną. Malajowie nie mają jednego, tradycyjnego koloru sukni ślubnej, akurat w tym przypadku była różowa.

Pan młody był ubrany w stylu „zachodnim” – w garnitur i jasnoróżową koszulę z krawatem.

(w czerwonym/różowym- ciocia Jihy, najbardziej z prawej – jej kuzyn)

W rogu sali grupa bębniarzy grała tradycyjne melodie ślubne. Dość głośno je grali. Tak głośno, że rozmowa była praktycznie niemożliwa. Przyjemnie było posłuchać muzyki, ale męczyć się przez pół godziny?

Wytłumaczono mi, że tradycyjnie bębniarze grają podczas wejścia pary młodej na salę. W tym przypadku rodzina chciała popisać się pieniędzmi i wynająć bębniarzy na dłużej – typowa zagrywka „Patrzcie, stać nas!”. Podobno wynajęcie tego typu zespołu muzycznego jest bardzo drogie.

Po zakończeniu części muzycznej nadszedł czas na część kulinarną! Na weselu obowiązywała samoobsługa w formie szwedzkiego stołu. Do wyboru: biały ryż lub biryani, czyli ryż wymieszany z aromatycznymi przyprawami, w stylu indyjskim. Do tego 3 rodzaje mięs (kurczak, wołowina i baranina) w ostro-słodkawym, zawiesistym sosie. Zamiast warzyw – kolorowe owoce, wyglądające jak mirabelki (ale za to w różnych kolorach: zielone, pomarańczowe, czerwone), zamarynowane w kwaśnej marynacie z przyprawami. Na deser pomarańcze, a do picia woda z syropem różanym. Jedzenie naprawdę smaczne, ale wegetarianie pewnie wyszliby głodni 🙂

Stacja bufetowa:

Przy stołach nie ma karteczek z nazwiskami, siada się gdzie chce. Nieważne, czy zna się osoby siedzące przy stoliku, czy nie, jako że konwersacja jest nieobowiązkowa. Z tego co zaobserwowałam, wesele nie jest po to, żeby poznać ludzi, ale po to, by pogapić się na parę młodą na scenie.

Po zjedzeniu obiadu na scenę wjechał tort – czekoladowy, z truskawkami, ale jak na moje oko- dość mały, jak na taką ilość gości! Moje wątpliwości zostały rozwiane – nie ma obowiązku serwowania tortu wszystkim gościom, jeśli ktoś chce kawałek, to sam podchodzi i sobie kroi. I szczerze mówiąc, prawie nikt nie był tortem zainteresowany. Być może z powodu pysznego obiadu, kto wie.

Ale najpierw para młoda pokroiła pierwszy kawałek i nakarmiła się wzajemnie tortem. Naprawdę uroczy widok 🙂

Wielki kawałek tortu! Nie by tylko mój – cały stół się nim najadł!

Oczywiście podeszłam żeby robić zdjęcia i klikałam sobie spokojnie z boku, gdy pan młody osobiście zaprosił mnie do zdjęcia rodzinnego. Zdjęcia. Rodzinnego. Z rodziną Jihy. To było naprawdę wspaniałe! Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wszyscy na weselu widzieli mnie po raz pierwszy w życiu. Chociaż fakt, trudno było mnie nie zauważyć, jako że byłam jedyną białą/blondynką/niemuzułmanką na imprezie.

Na zdj od lewej: brat pana modego, ciocia Jihy, para moda, Jiha, kuzyn Jihy, moja skromna osoba

Po sesji z tortem para młoda przeszła na scenę i usiadła na specjalnie przygotowanym podwyższeniu, które służy ni mniej ni więcej jak tylko do robienia pięknych zdjęć. Ustawiła się więc długa kolejka krewnych i znajomych i każdy po kolei pozował z młodymi.
Na scenie cały czas czuwała druhna panny młodej i w odpowiednich momentach szybko poprawiała jej makijaż albo ocierała pot z twarzy.

Dziewczyny z przodu to druhny:

Dekoracja na scenie, jajka symbolizujące płodność i nowe życie:

Dekoracje z arbuza i melona na stole pary młodej:

W międzyczasie odprawiono też małą ceremonię podczas której obsypano parę ryżem i spryskano kropelkami wody różanej.

Po skończonej sesji para młoda ruszyła w obchód po sali, przyjmując gratulacje i życzenia, a także klikając sobie kolejne setki zdjęć z gośćmi.

My też ruszyliśmy się z miejsc, aby podziwiać dekoracje na sali. Przy wejściu zauważyłam stół z prezentami dla gości weselnych. Tradycyjnie obdarowuje się rodzinę porcelanowymi jajkami na nóżkach, pięknie udekorowanymi, które w środku mają prawdziwe jajko-ugotowane. Do tego w osobnym kartonowym opakowaniu znajduje się malajski „piernik” zrobiony m.in. z liści pandan, co nadaje mu zielony kolor.

Z powodu perturbacji rodzinnych, rozwiedziona matka pana młodego nie chciała dopuścić, żeby rodzina Jihy otrzymała podarunki dla gości. Zostały one jednak przemycone przez brata pana młodego i dzięki temu każdy otrzymał po jajku i pierniku. (zresztą brat pana młodego był naszą tajną wtyczką na weselu,jako że jest w bliskiej komitywie z rodziną Jihy, pomagał nam trzymać się z daleka od matki pana młodego i z szerokim uśmiechem na ustach tłumaczył mi zawiłości rodzinno-weselne).  Tzn oryginalnie każdy dostał po jednym, ale ciotka i kuzynostwo przy naszym stole zgodnie stwierdzili, że skoro to moje pierwsze doświadczenie na malajskim weselu, to oni zrzekną się swoich prezentów dla mnie. I skończyłam z 4 jajkami i 4 piernikami. Za dużo szczęścia naraz!

Po 3 godzinach goście zaczęli wychodzić, a wesele chyliło się ku końcowi. Obejrzeliśmy jeszcze stertę prezentów ślubnych (na oko: smartfony, okulary Ray-Bay i inne markowe gadżety) oraz krótki filmik z poprzedniej ceremonii ślubnej, wyświetlany na wielkim ekranie w rogu sali.


Podsumowując: świetne doświadczenie, przemili ludzie, pyszne jedzenie! Nie spodziewałam się, że na cudzym weselu poczuję się tak ciepło i miło, a zupełnie nieznani mi członkowie rodziny pary młodej pozwolą mi poczuć się jak jej część (pozowałam do zdjęć z różnymi ludźmi, dostałam jeden z pierwszych kawałków tortu, w końcu obdarowano mnie podarkami dla gości ślubnych)! Na weselu nie było alkoholu (oczywiście) ani tańców czy gier- był to właściwie uroczysty obiad połączony z sesją zdjęciową.

Przed weselem spodziewałam się, że sala będzie podzielona na część „męską” i „damską” ale pozytywnie się zdziwiłam widząc, że wszyscy siedzą razem przy stołach.

Szersza relacja z pełnej ceremonii ślubnej nadchodzi już w lutym!

4 myśli w temacie “Rodzinne kłótnie, 1000 gości i wielki kiczowaty tron – malajskie wesele!”

  1. Bardzo ciekawe tradycje weselne. Serio tyle gości było? 1100? Byłam w Polsce na weselu, gdzie było 300 osób i wydawało mi się ogromne. A może to literówka?

    Zauważyłam, że sporo gości było ubranych raczej na luzie, szczególnie mężczyźni- jeansy i koszulka. Nie ma tam zwyczaju jakiegoś bardziej uroczystego stroju na takie okazje?

    A jajka przepiękne!

  2. Baaardzo rzadko czytam o weselach w innych kulturach i przyznam, że ubawiłam się 🙂 oczywiście zakładam, że było to niesamowite doświadczenie, bo i tak brzmi, ale są tu rzeczy, których bym się nie spodziewała w żadnym miejscu na Ziemi. Np. te jajka okraszone różowymi farfoclami (auć auć, moje oczy!) 😀 Ale już dekoracje z arbuzów to i w Polsce są, proszę proszę. Zawiłości rodzinne brzmią intrygująco, o tym to czytać uwielbiam!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s