Niedziela, czyli kolejna wyprawa za miasto. Berjaya Hills to kurort górski położony 60 km od Kuala Lumpur. Jest dość nowy, ale co ciekawe nikt z pytanych przeze mnie Malajów kompletnie nie znał tego miejsca! Jest to bardziej turystyczna miejscowość, „lokalsów” raczej się tam nie spotka, są za to odwiedzający z całego świata.
Podążając tą wskazówką, do Berjaya Hills wybraliśmy się międzynarodową ekipą: brazylijsko-filipińsko-japońsko-niemiecko-francusko-polską.
Dojazd do miejsca przeznaczenia dostarczył wszystkim wrażeń, jako że ostatnie 10-15 km pokonuje się po górskiej serpentynie, a nasz kierowca był typowym Malajem – prowadził szybko i nie przejmował się zasadami ruchu drogowego. Momentami było więc naprawdę stresująco, ale dojechaliśmy w jednym kawałku.
Naszym pierwszym przystankiem był Hotel Colmar, znany z tego, że jest stylizowany na średniowieczno-francuskie miasto. No i faktycznie, jakieś podobieństwo widać, ale kolega z Francji był kompletnie zniesmaczony i stwierdził, że „to przecież nie wygląda jak Francja, już bardziej jak Niemcy”! Musieliśmy się jednak w końcu zgodzić, że to co przedstawia sobą Hotel Colmar, to azjatyckie wyobrażenie Europy. Bardzo ubarwione i bajkowe, ale cóż- oni tak nas po prostu widzą. Przeszliśmy więc po moście zwodzonym, podziwiając poniżej sadzawkę z czarnymi łabędziami i znaleźliśmy się w „Europejskim Disneylandzie”.
Konik pomalowany w malajską flagę:
Hotel składa się z kilku budynków, stylizowanych na średniowieczne, które jednak w środku posiadają pokoje hotelowe o najwyższym standardzie (najtańszy 200 RM za noc). Brukowane uliczki prowadzą prosto pod wieżę widokową.
Obok wieży rozłożyły się kramy z grami zręcznościowymi w stylu „ustrzel pluszaka”, „wyłów gumową kaczuszkę”.
A w lobby recepcyjnym znalazłam zbroję rycerską:
I… obrazek z bocianem!
Za jednym z budynków znaleźliśmy basen i pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu (temperatura tego dnia dochodziła do 35 st. C).
Z Hotelu darmowym busem hotelowym dostaliśmy się do kolejnej atrakcji- ogrodu japońskiego i wioski japońskiej. Jak dumnie głosi tabliczka, jest to pierwsza wioska japońska w dżungli – i to w dodatku na wysokości 1500 m n.p.m.!
Żeby dostać się do wioski trzeba przeprawić się przez fragment cywilizowanej dżungli- bezproblemowo, po chodniczku. Niestety akurat po drodze do wioski zaczęło lać przez co musieliśmy chwilę przeczekać pod daszkiem. Od tej pory deszcz nawiedzał nas regularnie co godzinę, tworząc dość wyniszczającą mieszankę pogodową: „chłodno i mokro/ gorąco i parno”. I tak cały dzień.
Wioska japońska prezentuje się naprawdę pięknie, z zadbanym ogrodem, chatkami z drewna i papieru i sadzawkami z kolorowymi rybkami.
Po drodze Yu Jie z Japonii tłumaczyła nam symbolikę i detale z jej macierzystego kraju – tym razem Malajowie postarali się i naprawdę dokładnie odwzorowali japońską kulturę.
W jednym z domków była możliwość przymierzenia kimona, w innym wzięcia udziału z tradycyjnej ceremonii parzenia herbaty. Zrezygnowaliśmy z obu opcji ze względu na absurdalnie wysokie ceny. Ale nic straconego- planujemy ceremonię herbacianą w domu u Yu Jie w tym miesiącu.
Pozwoliliśmy sobie jednak na japońskie przekąski – smażone krokiety z warzyw podawane z japońskim majonezem (smakuje inaczej niż zwykły majonez) i kanapki z kurczakiem przyprawione po japońsku.
Po przeczekaniu kolejnej, 30-minutowej ulewy pod daszkiem kramu z przekąskami ruszyliśmy do ogrodu botanicznego. Miejsce to jest o tyle ciekawe, że mieści się w dżungli – po prostu oprócz typowej flory dosadzono tu jeszcze inne azjatyckie roślinki. Wygląda to pięknie!
Największa orchidea na świecie- niestety akurat nie w porze kwitnienia:
Na obiad wróciliśmy do Hotelu Colmar, gdzie zjedliśmy włoską pizzę. Po lokalu przechadzał się zespół muzyczny, zabawiając gości. Przy naszym stoliku muzykanci nieźle się zdziwili dowiadując się o naszym mieszanym pochodzeniu, ale podjęli wyzwanie i zaśpiewali po piosence z każdego kraju. Każdego – oprócz Polski, bo akurat żadnej piosenki nie znali.. Ale nie dziwię się 🙂 Okazało się, że państwo z zespołu pochodzą z Filipin i bardzo ucieszyli się, dowiadując się, że Ayie (koleżanka) również stamtąd pochodzi. Ostatni raz w swoim rodzimym kraju byli…21 lat temu! Poprosili więc Ayie o pomoc w śpiewaniu tradycyjnej pieśni w języku tegalo i było widać że trochę się wzruszyli.
Ostatnim miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, była farma królików. Po drodze rozpadała się jednak straszna ulewa i postanowiliśmy że zamiast tego zrobimy sobie piknik pod dachem – nie ma co moknąć z powodu króliczków! Zwłaszcza, że piknik zaplanowalismy jeszcze przed wyjazdem i każdy coś przygotował. Mieliśmy widok na króliczki z werandy na której siedzieliśmy – były całkiem spore! Okazało się, że oprócz królików można też tam podziwiać jelenie i sarny, które biegają wolno po wybiegu.
Podgryzając chleb z kaya (dżemem zrobionym z kokosa i liści pandan) i francuskie rogaliki oglądaliśmy jelonki hasające w deszczu, który najwyraźniej kompletnie im nie przeszkadzał.
Kiedy deszcz trochę zelżał, wraz z naszym szalonym kierowcą wróciliśmy do Kuala Lumpur.
Podsumowując: ciekawe miejsce, przyjemne na jeden dzień, ale chyba więcej bym tam nie wróciła z powodu zwariowanej pogody i wysokich, typowo turystycznych cen.