W tym roku postawiłam sobie za cel udoskonalenie mojej wiedzy o geografii i kulturze Malezji – na razie idzie dobrze, ale to raczej dzięki książkom które kupiłam. Dlatego też kiedy nadarzyła się okazja do zwiedzenia nieznanego mi miasta malezyjskiego, nie wahałam się ani chwili.
Ipoh jest jednym z większych miast w kraju (700 tys. mieszkańców). Miasto zachowało silnie chiński charakter – w przeszłości było miastem górniczym i przyciągnęło wielu chińskich emigrantów, wabiąc możliwościami pracy w kopalniach. Kopalnie zostały już w większości zamknięte, ale społeczeństwo w Ipoh zachowało proporcje – na dzień dzisiejszy ok 70% mieszkańców to chińczycy (z obywatelstwem malezyjskim).
Miasto samo w sobie nie jest szczególnie ciekawe pod względem turystycznym – nie ma tu starych świątyni czy zabytków – na obrzeżach miasta są za to jaskinie, do których można wybrać się z przewodnikiem.
Czemu więc co roku Ipoh przyciąga masę odwiedzających? (głownie lokalnych: mieszkańców Kuala Lumpur i okolic) Odpowiedź jest prosta i przewidywalna jak ma malezyjskie warunki: jedzenie!
Ipoh jest trzecim pod względem ważności, miejscem jedzeniowych „pielgrzymek” (po Penang i Melace). Miasto słynie z ciasteczek chińskich, białej kawy, karmelowego puddingu i kurczaka z ryżem.
Przed wyjazdem, jak na eksperta przystało, zebrałam opinie od znajomych z pracy i współlokatorów, po czym stworzyłam listę dań do spróbowania i miejsc, gdzie można je zjeść. Dzięki temu po przyjeździe do Ipoh, używając GPS, nie marnując czasu mogliśmy przystąpić do testów kulinarnych.
Tego typu wycieczki – jednodniowe wyprawy w celu degustacji lokalnego jedzenia – są bardzo popularne wśród Malezyjczyków. Często pod wpływem impulsu znajomi razem wsiadają do samochodu i jadą 3-4 godziny tylko po to, żeby skosztować lokalnych specjalności. Nazywa się to „Jalan jalan cari makan” – „chodzimy i szukamy jedzenia”.
Przechodząc do konkretów, pierwsze miejsce które odwiedziliśmy to Foh San Dim Sum, czyli słynna knajpka z pierożkami. Dojechaliśmy na miejsce koło 12 po południu, a dim sum to danie raczej śniadaniowe, mieliśmy więc nieco ograniczony wybór.
Mimo to – nieźle się najedliśmy, dim sum były całkiem smaczne, był do nich dodany inny sos niż zwykle – słodki i czerwony, lekko wodnisty. Zwykle słodki sos jest brązowy i gęsty – jestem ciekawa, z czego wynikała ta czerwona barwa.
Nie obyło się też bez chińskiej herbaty i nóżek z kurczaka.
A na deser – chiński pudding mleczny, lekko słodki. Smaczny, delikatny i bardziej miękki niż swojski polski budyń.
Po raz pierwszy spotkałam się ze sprzedażą pierożków dim sum w specjalnym punkcie „take away”!
Kolejny przystanek – chińska kawiarnia serwująca słynną białą kawę i egg tarts (tartaletki z nadzieniem jajecznym, z dodatkiem cukru i wanilii). Biała kawa z Ipoh stała się już symbolem, w całym kraju otwierane są sieciówki „Ipoh Old Town White Coffee” które stanowią tu konkurencję dla Starbucksa. Kawa ta ma naturalnie jaśniejszy kolor- wygląda jak kawa z mlekiem, tyle że… nie dodaje się do niej mleka. Jest to związane z produkcją ziaren – praży się je z tłuszczem palmowym, przez co kolor napoju jest nieco jaśniejszy. Zestaw – świeża, jeszcze gorąca tartaletka z zimną kawą – pycha! A zaraz obok panowie z obsługi wyciągali z pieca kolejną partię, pachniało to cudownie!
Udało mi się spotkać grupę znajomych z pobliskiego uniwersytetu – było nas łącznie około 20 osób i zajęliśmy połowę kawiarni! (zdjęcia niestety nie udało nam się zrobić razem)
Kolejny przystanek – słynna pieczona wieprzowina z sosem chilli albo słodkim. Delikatne mięsko z twardą, chrupiącą skórką (mięso jest nacierane mieszanką miodu i gruboziarnistej soli podczas pieczenia), sprawia, że smak jest niezapomniany. Do tego lekka ostrość sosu – idealna kombinacja.
Czas na tradycyjny chiński deser – herbal jelly, czyli galaretkę ziołową – bazuje ona na wywarze z wielu roślin. Konsystencja wychodzi z tego trochę lżejsza niż galaretka, nie ma w tym żadnego cukru – dostaje się więc dodatkowo słodki syrop do polania. Smak jest bardzo intensywny – najbardziej odczuwa się go już po przełknięciu galaretki. Taki bardzo ziołowy, ciężko to opisać.
A do galaretki -ziołowa herbata. Wszystko (podobno) bardzo zdrowe.
A tutaj owocowy sumbol Ipoh – owoce pomelo (coś jak duży grejpfrut z zieloną skórką). Sprzedaje się je dosłownie wszędzie – na ulicy, w sklepach i kawiarniach.
Kolejny przystanek – ciasteczka. Wielki wybór, oprócz klasycznych chińskich wzorów są też zwierzątka – ja wybrałam żółwika i dinozaura, Do tego są też opcje komercyjne – minionki (pamiętacie jeszcze niedawne szaleństwo minionkowe w Malezji?) i angry birds ze słynnej gry.
No i kolacyjka – przyjemna kawiarnia „Burps and Giggles”, znana z przepięknego wnętrza, z malowidłami na ścianie i wykorzystania antyków w nieformalnej aranżacji. Stół przy którym siedzieliśmy, miał wielką dziurę pośrodku (przykrytą kawałkiem drewienka), a na ścianie widniało przyjemne malowidło w stylu pin-up.
Jedzeniowo- już niestety nie azjatycko, bo w menu królują burgery i fish and chips. Próbowałam burgera greckiego, z jagnięciną, grillowaną papryką i sosem jogurtowym z miętą – bardzo przyjemna kombinacja. Chyba nawet smaczniejsza niż klasyczny wołowy burger.
Podsumowując – Ipoh to świetne miasto dla wielbicieli autentycznej chińsko-malezyjskiej kuchni. No i serwuje się tu mnóstwo wieprzowiny, co nie jest tak częste w Malezji! Zdecydowanie polecam. (zdjęcia robione komórką, niestety bez lampy błyskowej, stąd słaba jakość zdjęć)
A tu jeszcze tradycyjnie, zdjęcia zrobione w ciągu dnia podczas zwiedzania. mam nadzieję, że oddadzą w jakiś sposób tradycyjny chiński klimat miasta:
świetna relacja, Asiu!! :))) Ach, chciałabym kiedyś pojechać do Malezji, ale jakoś brakuje odwagi… Jak Ty sobie tam radzisz w innej kulturze? Czy będziesz tam mieszkać na stałe, czy chcesz wracać do Polski? Pozdrawiam!! PS takiej kawki bym się napiła ;)))) właśnie piję swoją poranną :)))
Cześć Gosiu! W Malezji naprawdę żyje się miło, póki co zostaję tu jeszcze conajmniej przez kolejny rok. Na razie kariera i życie codzienne jest dla mnie jakoś wyygodniejsze i przyjemniejsze niż w Poznaniu, więc nie spieszy mi się spowrotem. Ale wpadaj do Malezji na kawę, jest słodka, ale pyszna! PS Jestem Zuza 🙂
:))) heh, dzięki za odpowiedź! Długo się zastanawiałam, czemu ochrzciłam Cię Asią, ale to pewnie przez Twój tytuł bloga :)))) Zu in Asia :)))) jakoś musiało mi się tak skojarzyć 😛 życzę Ci samych pięknych chwil w Malezji! Odważna jesteś!