Własnych postanowień nie należy łamać, oczywiście. Wiem o tym bardzo dobrze. Ostatnio jednak odczuwam silny dyskomfort mentalny – złamałam moje silne postanowienie dotyczące podróżowania. Chodzi o Tajlandię. Od samego przyjazdu do Malezji wiedziałam, że chcę podróżować, zobaczyć jak najwięcej azjatyckich krajów – byle nie Tajlandię. Mimo bliskiego położenia i tanich połączeń odrzucało mnie kompletne uturystycznienie tego kraju, hordy pijanych Australijczyków i Holendrów, prostytutk na ulicach, ping pong shows itp – jedno wielkie łamanie praw człowieka, handel ludźmi i plac zabaw dla „białasów”. Nie, nie. Podejrzewam, że w miejscach takich jak Krabi czy Ko Phi Phi, łatwiej zamówić drinka po angielsku niż po tajsku. Dziękuję, to nie dla mnie.
Nadeszły jednak święta muzułmańskie – Hari Raya Aidilfitri, a z nimi długi weekend. Szukając możliwych wycieczek dowiedziałam się że loty są: już wszystkie zarezerwowane, albo koszmarnie drogie. Pociągi już porezerwowane w całości. Zostały tylko autobusy – w większości do przewozów wewnątrz kraju. Jedno z niewielu miejsc dostępnych autobusowo poza Malezją to Hat Yai – miasteczko w południowej Tajlandii. Tania sprawa, 140 RM w obie strony, przejazd nocny. Opcje kończyły się z każdą godziną, więc po naradzie ze znajomymi które chciały pojechać ze mną (Czeszka i Filipinka), zarezerwowałyśmy biety na autobus. I właśnie w tym momencie zaczęłam odczuwać dyskomfort związany z podjętą przeze mnie decyzją. Starałam się go jakoś spacyfikować, wmawiając sobie, że to mniej znana część Tajlandii, mniej turystyczna – więc może nie będzie aż tak źle. Jechałam więc z duszą na ramieniu.
Mapka:
Podróż zaczęłyśmy w czwartkowy wieczór. Na granicę malezyjsko-tajską dotarłyśmy następnego ranka. Kolejki na granicy,podwójne sprawdzanie paszportu (raz u celników Malezyjskich, raz u Tajskich) – trochę przypomniały mi się czasy przed strefą Shengen i wycieczki na narty do Czech i Słowacji – zawsze musieliśmy trochę odstać w kolejce przed wjazdem do kraju. Nostalgicznie 🙂
Wjechaliśmy do Tajlandii- pierwszą rzeczą która rzuciła mi się w oczy były portrety pary królewskiej – wszędzie! Monarchia otaczana jest wielkim szacunkiem, a za obrazę króla lub królowej można trafić do więzienia. Cała sytuacja wyglądała jednak bardzo autentycznie – każdy dom czy mały sklepik miał na ścianie przynajmniej jeden portret (częśćiej królowej niż króla). Wygląda na to (z perspektywy turysty), że Tajowie naprawdę kochają parę królewską, bez przymusu.
Po przyjeździe podskoczyłyśmy jeszcze na dworzec kolejowy, odebrać Margaux z Filipin z jej pociągu.
No i.. napotkałyśmy na pierwszy problem- jak dojechać do hostelu?
Odpowiedź oczywista – tuk tukiem. Te małe pojazdy, składające się z kokpitu samochodowego z naczepką, na której może zmieścić się do 10 osób, są najpopularniejszym sposobem przemieszczania się po Hat Yai. Innym są taksówki motorowe, czyli panowie na motocyklach, ubrani w odblaskowe kamizelki z numerem na plecach, dowożący potrzebującego w dowolne miejsce. Jednak jako, że byłyśmy we trójkę, celowałyśmy wyłącznie w tuk tuki.
Niespodzianka pierwsza – tu nikt nie mówi po angielsku! Miła odmiana po Kuala Lumpur, gdzie wszyscy, łącznie z kierowcami autobusów i taksówkarzami komunikują się płynnie w narzeczu Szekspira. Tak więc – fajnie, że dla odmiany musimy posługiwać się językiem ciała, jednak z oczywistych względów wydłuża to proces znalezienia tuk tuka. W naszym przepadku każdorazowy procez znajdowania podwózki zajmował ok 30 min. Z wytłumaczeniem, gdzie chcemy pojechać, nie było aż tak wielkiego problemu – zawsze miałyśmy mapę, czasem dokładny adres, a w przypadku konkretnych, znanych miejsc – nawet zdjęcia. Schody zaczynały się jednak w przypadku kierowców tut tuków – którzy biorąc pod uwagę nasz kolor skóry, odpowiednio zawyżali stawki. Za każdym razem trzeba się było oczywiście targować. Byłam przygotowana na płacenie wyższych stawek niż lokalsi , to wiadomo – ale kierowcy życzyli sobie absurdalnych cen, które totalnie nas szokowały – np za przejazd wewnątrz miasta, który zwykle koszytowałby ok 100 THB, kierowca zażyczył sobie.. 3300 THB – i nie chciał nawet słyszeć o negocjacjach! W przypadku tego typu upartych kierowców starałyśmy się upolować kolejnego tuk tuka – jednak większość kierowców się znała i za każdym razem gdy zatrzymywałyśmy inny pojazd, nowy kierowca widząc innego stojącego już przy nas, najpierw pytał tego drugiego, ile sobie zażyczył, po czym… pytał o taką samą kwotę. Kończyło się więc to dla nas czasem długim marszem po poboczu drogi w celu znalezenia tuk – tuka w znośnej cenie. To była nasza największa bolączka podczas wyjazdu, niestety.
Po dotarciu do hostel wybrałyśmy się na śniadanie. Postanowiłam jednak na jedzenie tajskie poświęcić osobną notkę, więc odsyłam do kolejnego wpisu! Ale było pysznie, to napewno!
Zaraz po śniadaniu wybrałyśmy się do świątyni znanej z posągu gigantycznego, leżącego Buddy. Wielki budynek, robi wrażenie! Zachodząc od tyłu, można wejść do malutkiej, wewnętrznej świątyni. Obecny tam mnich za małą opłatą opryskał nas solidnie świętą wodą i pobłogosławił. Podobno od teraz już zawsze będziemy szczęśliwe. Nie powiem, dobra oferta za dobrą cenę! 🙂
Obeszłyśmy też wszystkie możliwe świątynie w okolicy – chińskie i buddyjskie. Pierwsze spostrzeżenie – wszędzie pełno kotów i psów! Na zewnątrz i wewnątrz świątyń. No i widać, że dobrze im się żyje.
Ciekawostka – w Hat Yai tak jak w Indiach i Laosie kultywuje się przepiękną sztukę tworzenia przedziwnych kształtów z kabli elektrycznych na słupach – są ich dziesiątki, splątane w fantazyjne wzory. I tylko od czasu do czasu słychać lekko przerażający syk elektryczności z jednego z kabelków.
Kolejne spostrzeżene – Tajowie to naprawdę przemili ludzie! (no, może poza kierowcami tuk- tuków) Reklamy które mówią o Tajlandii jako krainie tysiąca uśmiechów nie kłamią – tu naprawdę wszyscy pozdrawiają się uśmiechem. No i są bardzo pomocni – gdy musiałyśmy czasem pytać o drogę, zawsze znalazł się ktoś chętny nie tylko żeby nam wskazać drogę, ale też odprowadzić w danym kierunku. Być może tak po prostu jest, a może wpłynął na to fakt bycia jedynymi białymi w okolicy – Hat Yai jest mało turystycznym miejscem dla „białych”, którzy wybierają raczej wyspy. Jest tu za to sporo Malezyjczyków wpadających na weekend po tanie zakupy.
Wieczorem wpadłyśmy na lokalny festyn agroturystyczny, który organizowano na terenie kampusu pobliskiego uniwersytetu. Poza wystawą traktorów i targiem roślin wszelakich natknęłyśmy się na wielki targ zwierząt – od kurczaków, przez króliki do wiewiórek. Były też małe szczeniaczki – ku mojemu przerażeniu trzymane po 20, 30 sztuk w malutkich kojcach, czasem nawet bez wody. Króliczki, aby wzbudzić więcej zachwytów, ubrano w ubranka dla lalek – spódniczki z falbankami itp. Wyglądały przeuroczo, to fakt – ale z drugiej strony biedne stworzonka musiały wytrzymać w tych „strojach” naprawdę długi czas.
No i co najważniejsze – było cudownie pod względem jedzenia! No i naprawdę tanio, biorąc pod uwagę że to jedzenie uliczne. Dzięki festiwalowi udało nam się podciągnąć jeśli chodzi o wiedzę o tajskim jedzeniu – kierując się międzynarodową zasadą „Jak ludzie stoją w wielkiej kolejce, znaczy że dobre”- spróbowałyśmy naprawdę fantastycznych potraw! (ponownie – zapraszam do czytania kolejnej notki!)
Po jedzeniu udałyśmy się pod festiwalową scenę, gdzie prezentowały się lokalne dziecięce zespoły taneczne. Świetna sprawa- miałyśmy okazję podziwiać tańce z różnych regionów Tajlandii. Dzieciaki były naprawdę utalentowane, a stroje zapierały dech przepychem.
Przykładowy filmik z tańcem: http://youtu.be/ZpfCJsMsBOE
A poniżej kilka zdjęć z kategorii „różne”:
Ja też nie chcę do Tajlandii 😉